Na dwa dni przed wyborami parlamentarnymi - określanymi jako trzecia tura wyborów prezydenckich - wśród macronistów narastają obawy, że koalicja prezydencka Razem nie zdobędzie bezwzględnej większości w parlamencie. Emmanuel Macron liczy na pełnię władzy. Po zdobytej w kwietniu drugiej kadencji prezydenckiej powołał spolegliwy rząd technokratki Elisabeth Borne. Brakuje tylko właśnie uzyskania bezwzględnego poparcia parlamentu. Najpoważniejszym jego rywalem jest lew lewicy, czyli Jean-Luc Mélenchon, któremu udało się zjednoczyć pod skrzydłami swojej Francji Nieujarzmionej ugrupowania lewicowe i ekologiczne, socjalistów i komunistów pod wspólnym sztandarem wyborczym Nowej Unii Ludowej Ekologicznej i Społecznej (Nupes). Ta zaś ma nadzieję na zmuszenie Macrona do kohabitacji.
Już po kwietniowych wyborach prezydenckich, w których Mélenchon uzyskał trzeci najlepszy wynik i ponad 21 proc. głosów, oznajmił on, że zamierza zostać premierem Francji i stworzyć rząd kohabitacyjny, który będzie ograniczał menedżerskie zapędy prezydenta w zarządzaniu Francją. Macron zapowiedział jednak już w maju, że Mélenchon premierem nie zostanie. W zamian za to zaoferował Francuzom pierwszą od 30 lat kobietę na tym stanowisku. Do tego wywodzącą się z lewicy.
Teraz prezydent dwoi się i troi w ukłonach w kierunku lewicowego elektoratu, mnożąc programy społeczne dla dzieci i młodzieży oraz narzędzia wsparcia obywateli wobec rosnącej inflacji, a także obiecując w ciągu swojej pięcioletniej kadencji transformację ekologiczną Francji. Aby przypodobać się radykałom, na ministra edukacji wybrał czarnoskórego historyka i działacza Papę Ndiaye znanego ze stwierdzeń, że we Francji istnieje rasizm strukturalny, zwolennika cancel culture w pewnych obszarach.

Treść całego tekstu można znaleźć w piątkowym, weekendowym papierowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej oraz w eDGP.

Reklama