Kampanie wyborcze w Polsce przyzwyczaiły nas do tego, że obracają się głównie wokół tematów zastępczych. Zdarzają się czasem wątki potencjalnie całkiem ważne – o ile politycy postanowią podejść do nich poważnie, a nie wykorzystać marketingowo i porzucić. Jeden z nich pojawił się w zeszły weekend w Katowicach. Szef Platformy Obywatelskiej Donald Tusk zapowiedział, że po zwycięstwie wyborczym jego partia przywróci nieistniejące dziś Ministerstwo Przemysłu i zlokalizuje je nie w Warszawie, lecz w przemysłowym centrum Polski, jakim wciąż jest województwo śląskie. Dzięki temu to ostatnie zostanie docenione, a wąski krąg osób decydujących o kluczowych kwestiach gospodarczych się rozszerzy.

Delokalizacja części instytucji centralnych to pomysł nienowy i jego autorką wcale nie jest PO. Kilka lat temu był intensywnie dyskutowany w obozie obecnej władzy. Jak to zwykle z dobrymi pomysłami bywa, nic z tego nie wyszło. Nowe instytucje stworzone przez PiS, takie jak Polski Fundusz Rozwoju czy rzecznik małych i średnich przedsiębiorców, również zostały ulokowane w Warszawie. Idea dekoncentracji instytucji centralnych trafiła do pęczniejącego „archiwum ciekawych pomysłów”, w którym leżała zakurzona do zeszłej soboty.

Prawie jak w Paryżu

„Jeśli w Warszawie nie spadł jeszcze śnieg, to znaczy, że w Polsce nie ma zimy” – pisała kilka lat temu na łamach DGP Mira Suchodolska i jeśli przesadziła, to tylko trochę. Warszawocentryzm trapi nasz kraj od dekad, przejawiając się na wiele sposobów, ale jego głównym skutkiem jest wysysanie przez stolicę zasobów, ludzi oraz uwagi. Problemy społeczności lokalnych goszczą w debacie publicznej rzadko. Gdyby Warszawą nie rządził znienawidzony przez PiS Rafał Trzaskowski, to także tematy dotyczące tego miasta byłyby podejmowane od święta. Ważna jest stołeczność, nie miejskość.

Reklama

Większość czołowych mediów ma główną siedzibę w stolicy. To tu odbywa się przytłaczająca większość ważnych debat oraz intensywnie omawianych wydarzeń. Oczywiście nic w tym dziwnego. Na podobne skrzywienie optyki cierpią też inne państwa Europy. Chociażby Francja, w której Paryż całkowicie dominuje nad resztą kraju. Tyle że położoną nad Sekwaną aglomerację stołeczną (region Île-de-France) zamieszkuje niemal jedna piąta populacji kraju. W aglomeracji warszawskiej mieszka mniej niż jedna dziesiąta obywateli.

Jak zauważa prof. Przemysław Śleszyński w przygotowanym dla Klubu Jagiellońskiego w 2018 r. raporcie „Polska średnich miast”, nasza sieć osadnicza jest wyjątkowo policentryczna. Pod tym względem zdecydowanie bardziej przypominamy Niemcy niż Francję. Mamy niemal 40 miast powyżej 100 tys. mieszkańców – jak na kraj naszej wielkości to bardzo dużo, nawet jeśli uwzględnić fakt, że 10 z nich leży w obrębie jednej konurbacji, czyli Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii. Co więcej, mamy aż 23 ośrodki w przedziale 100–200 tys. mieszkańców i tylko pięć powyżej 500 tys. Do tych ostatnich należałoby jeszcze doliczyć dwie sformalizowane metropolie – wspomnianą GZM oraz Trójmiasto.

Różnice gospodarcze między stolicą a pozostałymi częściami Polski są jednak tak ogromne, że przyćmiły nawet rozwarstwienie terytorialne we Francji. Według Eurostatu w 2021 r. poziom rozwoju Polski, mierzony jako PKB na głowę mieszkańca według parytetu siły nabywczej, wyniósł 77 proc. średniej UE. Jednak w samym regionie warszawskim PKB per capita sięgnął aż 166 proc. średniej unijnej. W ten sposób region stołeczny stał się jednym z najzamożniejszych miejsc w Europie! Warszawa jest bogatą stolicą biednego kraju – oczywiście biednego jak na wysokie standardy UE.