Różnica wyniosła zaledwie 400 tys. głosów. Były trzy powody, dlaczego w wyborach prezydenckich w 2020 r. Rafał Trzaskowski przegrał z ubiegającym się o reelekcję Andrzejem Dudą. Chodziło o zamienienie mediów publicznych w tuby obozu rządzącego, co wydaje się obecnie „oczywistą oczywistością". Do tego doszedł jeszcze słynny alert wysłany przez Rządowe Centrum Bezpieczeństwa, który mobilizował wyborców starszych, częściej głosujących na Dudę i „bitwa o wozy", czyli mobilizacja frekwencyjna w mniejszych gminach, gdzie również kandydat PiS cieszył się większym poparciem. To teza nieodżałowanego Ludwika Dorna, którą przedstawił w wywiadzie rzece, przeprowadzonym przez Jaremę Piekutowskiego. – Wybory roku 2020 byłyby przez władzę przegrane, gdyby nie odwołanie się do czegoś, co Rosjanie określają jako administratywnyje resursy, czyli do zasobów administracyjnych – wyjaśniał polityk, który był m.in. ministrem spraw wewnętrznych.

Obserwując obecną kampanię wyborczą widać, że jest tak samo, tylko bardziej. O mediach „publicznych” nie ma co się rozwodzić, bo sprawa jest klarowna. Rządzący próbowali też powtórzyć manewr z wozami strażackimi – tym razem miały je zastąpić karetki, a program był „zaszyty” w projekcie ustawy o ochronie ludności. Był on jednak tak źle przygotowany, że nawet w obozie rządzącym opór dla jego uchwalenia był zbyt duży i ten sejm go nie uchwalił.

Oczywiście nie wiemy jakie komunikaty w dniu wyborów tym razem wyśle RCB, ale fajerwerki nie są wykluczone. Zasoby administracyjne, o których mówił Dorn, są wykorzystywane przez rząd Prawa i Sprawiedliwości na skalę dotąd niespotykaną, przykładów jest bardzo wiele. I tak frekwencję na wsiach rząd chce zwiększyć poprzez większą liczbę komisji wyborczych w małych miejscowościach, jednocześnie w żaden sposób nie zajmuje się tym, by wyrównać „wagę” głosu wyborczego między miastami a wsią.

Reklama

Zmiany demograficzne w ostatnich latach były dosyć dynamiczne, co powinno zostać odzwierciedlone w mandatach przypisanych poszczególnym okręgom wyborczym, na tym zyskałyby duże miasta. Ale „korekty demograficznej” od lat nie było – ta sytuacja sprzyja obozowi rządzącemu. A w ubiegłym roku Państwowa Komisja Wyborcza wnioskowała o zmianę mandatów w połowie z 41 okręgów wyborczych w Polsce.

Politycy w kampanii na wiele sposobów używają zasobów państwa

Oprócz technikaliów, dotyczących głosowania, politycy PiS w kampanii na wiele sposobów używają też zasobów państwa. I tak np. Mariusz Kamiński, minister spraw wewnętrznych w piątek w siedzibie Nadbużańskiego Oddziału Straży Granicznej w Chełmie „uczestniczył w odprawie dotyczącej sytuacji na wschodniej granicy Polski”. Ten polityk jest w tym mieście jedynką na liście PiS. Z kolei ministerstwo obrony narodowej raczy nas teraz spektaklem pt. „Tydzień bez nowego kontraktu na uzbrojenie tygodniem straconym”. Kumulacja przypadkowo nastąpiła przed wyborami.

Osobną kategorią „adminresursu” są spółki skarbu państwa, których bilbordy choćby dotyczące bezpieczeństwa energetycznego jasno wpisują się w kampanię. Czasem też jednak nadgorliwość jest przez los karana. I tak Norbert Maliszewski, który miał być jedynką na liście wyborczej PiS w Olsztynie, w czerwcu chwalił się, że państwowa Energa zostanie sponsorem klubu piłkarskiego Stomil. Maliszewski z list został wycięty. Ale wsparcie spółek dla innych polityków PiS pozostało znaczące.

Referendum i kampania wyborcza

Jeszcze innym tematem jest referendum, które rządzącym pozwala w sposób dosyć dowolny mieszać wydatki kampanijne z referendalnymi, co oznacza olbrzymi zastrzyk środków formalnie ograniczonych. Wymieniać, można jeszcze długo, ale modus operandi jest jasny.

Oczywiście, to nie jest tak, że PiS to wymyśliło. Pamiętam jak dziś, gdy w 2015 r. ubiegający się o reelekcję Bronisław Komorowski dwa tygodnie przed pierwszą turą ogłosił, że dla Wojska Polskiego kupimy śmigłowce caracal i system przeciwrakietowy Patriot. Wówczas też to nie był przypadek. Każda partia w Polsce działała w ten sposób. Jednak „dopalenie” obecnej kampanii przez państwo, którego dokonuje Prawo i Sprawiedliwość, jest w naszej najnowszej historii niespotykane.

Oczywiście, w żaden sposób nie łudzę się, że ten tekst coś zmieni i nagle politycy powiedzą: „Dziękujemy za zwrócenie uwagi. Faktycznie, czynimy źle, już przestajemy”.

W tej kampanii nic się nie zmieni. Niemniej jednak warto się zastanowić, gdzie powinna przebiegać granica partioprywatyzacji państwa na rzecz kampanii wyborczej. Widać, że żaden dobry zwyczaj tutaj nie działa – potrzebne są regulacje prawne w tym obszarze. Problem w tym, że aparat państwowy zawsze działa na korzyść rządzących, tak więc ci nie mają żadnego interesu, by takie regulacje wprowadzać. Nieważne więc kto będzie rządził, w każdej kampanii wyborczej będzie tylko gorzej. Kampanijna partioprywatyzacja państwa będzie postępować.