Matka – Białorusinka, ojciec – Rosjanin. Marina, ich córka, przychodzi na świat w Czerkasach na Ukrainie, gdzie spędza dzieciństwo i młodość. Geograficznie trochę to skomplikowane, ale nie dla Mariny. Dla Mariny nie jest ważne, gdzie mieszka, bo całym sercem i duszą czuje się dzieckiem ZSRR. „Mój adres to nie dom i ulica, mój adres: Sowietskij Sojuz”– nuci jako dziecko ulubioną piosenkę zespołu Samocwiety, którą równie ochoczo podśpiewywał młody Alaksandr Łukaszenka. Zapisuje się do Komsomołu, recytuje wierszyki na cześć Leonida Breżniewa i wierzy, że dzieci w USA grzebią w śmietnikach, by przeżyć. Szczerze im współczuje, gdy zajada się soczystymi pomarańczami, które mama przywozi z Kijowa.
Jej dzieciństwo nie pachnie jednak pomarańczami. Pachnie morelami, bo w Czerkasach morelowe drzewa rosną wszędzie – w ogrodach, parkach, na skwerach i ulicach. Latem miasto wypełnia słodka woń dojrzałych owoców, która w domu Mariny miesza się z zapachem książek.
Ojciec Mariny, absolwent politechniki, nauczyciel wychowania fizycznego i sędzia piłkarski, kocha literaturę. W ZSRR nietrudno o dzieła komunistycznych pisarzy. Prawdziwym wyzwaniem są autorzy zachodni. Żeby zdobyć książki Arthura Conana Doyle’a czy Émile’a Zoli, nie wystarczy wejść do pierwszej z brzegu księgarni. Trzeba się nachodzić, naszukać, nakombinować. Ojciec Mariny tropi je wytrwale i powoli zapełnia nimi półki i regały. Ich domowa biblioteka liczy ponad siedem tysięcy tomów. – To był cudowny dom i cudowne dzieciństwo – mówi Marina. Nic dziwnego, że mała komsomołka nie mogła się doczekać, aż dorośnie, by zostać prawdziwą komunistką. Nie zdążyła.
Zanim mogła zapisać się do partii, Związek Radziecki rozpadł się, a Marina straciła ojczyznę. Jeszcze przez kilka lat mieszkała w Czerkasach, wyszła za mąż za Wiktora – Polaka, który urodził się w Workucie, dokąd został zesłany jego ojciec, została wicedyrektorką szkoły i urodziła córkę. Aż przyszedł dzień, gdy do Czerkasów wkroczył wielki przemysł. Zakłady chemiczne, których kominy wyrosły wysoko ponad morelowe drzewa, sprowadziły na mieszkańców choroby. Chorowały dzieci i dorośli, a morele nie pachniały Marinie już tak słodko. Kiedy kłopoty ze zdrowiem dopadły jej córkę, Marina zrozumiała, że straciła nie tylko ojczyznę, ale i swoje miasto, że wszystko co kochała, zmienia się, przemija, rozpada. Na rozpad nie chciała patrzeć.
Reklama
Najpierw do Polski wyjeżdża Wiktor. Kilka miesięcy później do męża dołącza Marina z córką. Jest rok 1993.

Reksio koordynator

Języka polskiego uczy się z książki komunistki Wandy Wasilewskiej. Uważa, że język jest kluczem do poznania ludzi i ich kultury, więc przywiązuje do niego wielką wagę. O sobie mówi, że jest uchodźczynią ekologiczną i żartuje, że Polacy muszą być wielkim narodem, skoro nie dość, że potrafią wymówić „cieszę się” i „czeszę się”, to jeszcze widzą między tym różnicę.
Po rozmowie z Mariną Marzena Okońska, dyrektorka Społecznego Liceum Ogólnokształcącego nr 25 w Warszawie, zgadza się na dwie rzeczy. Po pierwsze, by Marina uczyła w jej szkole języka rosyjskiego. Po drugie, by robiła to bez podręczników. Marina przekonała ją, że do nauki języka bardziej odpowiednia jest literatura. Od dramatu przez poezję po humoreski, by nie zmęczyć słowem.
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym wydaniu DGP i na eDGP.