A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara” – pisał św. Paweł (1 Kor 15, 14). Ale byłyby one daremne również, gdyby Chrystus nie został brutalnie zamordowany. Jego droga od skazania do śmierci nie była co prawda tak widowiskowa jak w „Pasji” Mela Gibsona, ale była prawdziwym męczeństwem, choć nieodosobnionym. Poprzedzone torturami ukrzyżowanie było powszechną praktyką stosowaną przez Rzymian wobec niewolników, zdrajców i przestępców politycznych (a za takiego uznano Jezusa). Żydowskie trybunały z kolei skazywały przestępców – zależnie od czynu – na ukamienowanie, spalenie, dekapitację albo uduszenie.
Dziś Jezus kończyłby raczej – wybaczcie porównanie – jak Aleksiej Nawalny. Umieszczono by go w kolonii karnej, z której komunikowałby się ze światem za pośrednictwem internetu. Bo w naszych czasach jesteśmy ludźmi cywilizowanymi – w przeciwieństwie do brutali z czasów antycznych albo średniowiecza. Tak przynajmniej uważamy i tak sugerują statystyki.
Na przykład w 1450 r. we Włoszech odnotowano 70 zabójstw na 100 tys. mieszkańców. Dzisiaj wskaźnik ten wynosi tam poniżej 1, a podobnie imponujący trend spadkowy dotyczy wszystkich krajów rozwiniętych i rozwijających się. A co do wojen, to od XV w. częstość ich występowania spadła dwukrotnie, a długość – kilkudziesięciokrotnie.
Staliśmy się nie tylko mniej agresywni, lecz także wrażliwsi. Wybieramy polityków deklarujących, że zadbają o biednych. Zwalczamy mowę nienawiści, dbamy o naturę. Czy w związku z tym możemy zakładać, że w końcu uda nam się zlikwidować całkowicie nie tylko biedę, lecz także przemoc? Że staniemy się społeczeństwem bogatych i miłujących pokój „empatów”?
Reklama

Z piekła do raju

Takie przekonanie to czysty pinkeryzm. To – przyznajmy, że dość pogardliwa – nazwa dla optymistycznych poglądów głoszonych przez Stevena Pinkera, amerykańskiego psychologa ewolucyjnego, neurokognitywistę i lingwistę z Uniwersytetu Harvarda. Żeby dobrze je zrozumieć, trzeba się odwołać się do dwóch uczonych – Anglika Thomasa Hobbesa i Francuza Jeana-Jacquesa Rousseau. Według pierwszego naturalnym stanem ludzkości była powodowana wrodzonym egoizmem wojna wszystkich przeciw wszystkim. Tylko Lewiatan (państwo) mógł położyć jej kres. Rousseau zaś zakładał, że choć człowiek faktycznie dba przede wszystkim o siebie, to jest także obdarzony empatią, dzięki której w stanie naturalnym żył w harmonii ze światem. Niestety, harmonia ta upadła, egoizm zaczął zwyciężać, świat pogrążył się w konflikcie i nierównościach, a państwa powstały po to, by utrwalać interesy silniejszych.
Te dwie hipotezy stanowią do dzisiaj oś sporu pomiędzy antropologami, ewolucjonistami i historykami. Pinker zapisuje się do obozu Hobbesa i w książce „Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury” stara się udowodnić, że im bardziej człowiek się cywilizował, tym przemoc była dla niego mniej przydatna. Jego zachowaniami zaczynały rządzić „anioły” (np. empatia, samokontrola, zmysł moralny), które wypierały „demony” (np. dominację, sadyzm, ideologię).
Śledzenie historii przemocy Pinker zaczyna, jak każdy ewolucjonista, od szympansów, z którymi ludzie mają wspólnych przodków. Porównuje on pokojowe bonobo (szympansy karłowate) z agresywnym szympansem zwyczajnym i dochodzi do wniosku, że więcej cech dzielimy z tym drugim. Chodzi przede wszystkim o skłonność do podstępnych napaści.