Z Chełma do Biłgoraja jest niewiele ponad 100 km. Jednak dla Katarzyny Sobczuk-Wójciszyn i jej męża przeprowadzka z rodzinnego domu do wioski dziecięcej SOS była zmianą o 180 stopni. – Poprzednie życie? Byłam dziennikarką, z działką kryminalną. Ciągle w tłumie, w biegu, nakręcona kolejnymi tematami. Nieraz mierzyłam się z ludzkimi dramatami. Ale z tych spraw chcieliśmy wyciągnąć jakieś dobro, pomóc lub chociaż przestrzec innych, by nie popełnili podobnych błędów – opowiada Katarzyna. W pewnym momencie przestało to jej wystarczać. Praca nie dawała już poczucia, że coś zmienia, że faktycznie ma na coś lub na kogoś wpływ. A że z wykształcenia jest pedagogiem, uznała, że pora zacząć działać w tym kierunku. – Wróciłam do pomysłu, który siedział w mojej głowie, jeszcze zanim poszłam na studia: pracy w rodzinnym domu dziecka. Zaczęłam rozmawiać o tym z mężem, też dziennikarzem. Nie był na „nie”. Uznaliśmy, że możemy wejść w cykl szkoleń organizowanych przez Stowarzyszenie SOS Wioski Dziecięce. Wtedy jeszcze nie wierzyliśmy, że uda nam się go skończyć.

Szkolenia trwały prawie pięć miesięcy. Polegały na wyprawach do wioski w Biłgoraju i uczestniczeniu w codziennych czynnościach, pomaganiu i obserwowaniu. – Zobaczyliśmy mnóstwo dzieci, ufnych, mimo tego, co przeżyły. Czekały na kogoś, kto mógłby być dla nich rodzicem albo chociaż „ich dorosłym” – wspomina Katarzyna. Szkolenie zakończyło się pozytywnym wynikiem. Gdy zdecydowała się na życiową woltę, miała 28 lat. Kto w tym wieku bierze na siebie tyle cudzych dzieci? – Tak, nieraz odpowiadałam na te pytania – przyznaje.
Zasady są takie: ludzie, którzy chcą stworzyć rodzinę, muszą się przeprowadzić do jednej z czterech wiosek Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce. To całe osiedle rodzin, z psychologiem, pedagogami, boiskami, placami zabaw, miejscami na ognisko. Nawet na dyskoteki, choć w pandemii z ich organizowania trzeba było zrezygnować.
Reklama