„Zwolennicy kalifatu są między wami. Nie zapomnieliśmy o waszych zbrodniach wobec muzułmanów w naszych krajach, zwłaszcza kobiet i dzieci. Walczymy z wami i będziemy walczyć aż do ostatniego dnia” – mówi Armand R.M. na filmie, na którym przyznaje się do sobotniego ataku przy moście Bir-Hakeima w XV dzielnicy Paryża, nieopodal wieży Eiffla. Nagrał wideo wcześniej, bo w sieci pojawiło się równocześnie z atakiem, w którym zginął ugodzony nożem obywatel Niemiec, a dwie inne osoby zostały uderzone młotkiem (według komunikatów ich stan nie zagraża życiu). Po zatrzymaniu napastnik miał powiedzieć policjantom (jeszcze przed przesłuchaniem, więc nie ma stenogramu), że nie mógł znieść tego, że muzułmanie giną w Palestynie i w Afganistanie, a jego akcja miała być zemstą „za to, co dzieje się w Strefie Gazy”. Jak relacjonował na konferencji na miejscu zdarzenia minister spraw wewnętrznych Gérald Darmanin, według sprawcy Francja miałaby być „współwinna tego, co robi tam Izrael”.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się jasne. Armand R.M. pochodzi z irańskiej rodziny, wpisuje się więc w schemat: migranci są niebezpieczni, islam jest groźny, we Francji jest ok. 2 mln jego wyznawców, a więc nikt nie może się czuć bezpieczny. I nawet nie można się dziwić, że przytłaczająca większość komentarzy uderza w ten właśnie ton. – Nie poddamy się w obliczu terroryzmu – stwierdziła premier Élisabeth Borne 3 grudnia. Zapowiedziała „egzekwowanie prawa i wzmocnienie służb bezpieczeństwa”. – Po raz kolejny terroryzm uderzył w naszą ziemię – dorzuciła swoje przewodnicząca parlamentu Yaël Braun-Pivet. A szef MSW przypomniał, że trwają prace nad zmianą przepisów migracyjnych.

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.