Z Oxaną Shevel rozmawia Emilia Świętochowska
W 2003 r., pod koniec swojej drugiej kadencji, prezydent Łeonid Kuczma wydał książkę zatytułowaną „Ukraina to nie Rosja”. Poświęcił ją głównie tłumaczeniu, czym jego kraj różni się od swojego byłego pryncypała. Frapujące jest to, że prezydent opowiada o swoim narodzie, skupiając się na tym, czym on nie jest…
Cofnijmy się do momentu, w którym Ukraina ogłosiła niepodległość. Często się mówi, że jej sobie nie wywalczyła, tylko dostała ją w prezencie dzięki temu, że upadł Związek Radziecki. Nie było żadnej rewolucji ani wieloletnich zmagań o wyzwolenie. Sytuacja była wtedy dynamiczna, a nastroje wśród ludzi dość płynne. Jeszcze w marcu 1991 r. z inicjatywy Gorbaczowa odbyło się referendum na temat zachowania ZSRR. I większość Ukraińców zagłosowała w nim na „tak”. W sierpniu doszło jednak w Moskwie do nieudanego puczu, a kilka dni później parlament Ukrainy proklamował niepodległość. W grudniu już ponad 90 proc. mieszkańców opowiedziało się za nią w referendum.
Tak wielki zwrot nastąpił w zaledwie kilka miesięcy. Dlaczego?
Reklama
Są różne powody. Byli ludzie, którzy od początku kierowali się przekonaniem, że Ukraina to suwerenny naród i zasługuje na swoje państwo. Zwłaszcza na zachodzie kraju, który ma odrębną historię i własne doświadczenia zmagań o państwowość. Więcej osób mówiło tam po ukraińsku, troszczyło się o krzewienie tożsamości i kultury narodowej. Ale wielu ludzi, zwłaszcza na wschodzie kraju, miało bardziej praktyczne nastawienie.
Praktyczne?
Uważali, że sytuacja gospodarcza Ukrainy się polepszy, jeśli stanie się suwerennym państwem. Było to zresztą jedno z haseł kampanii proniepodległościowej. Ruch, organizacja społeczna, która wspierała oderwanie się od Rosji, kolportowała nawet ulotki prezentujące statystyki na temat krajowej i francuskiej produkcji mleka, mięsa i innych artykułów. I z tego porównania wychodziło, że Ukraina produkuje mniej więcej tyle samo albo nawet więcej. Przekaz ten współgrał z odczuciami wielu ludzi, zwłaszcza że Związek Radziecki przeżywał w swoich ostatnich latach poważny kryzys gospodarczy: w sklepach brakowało towarów, wszystko było surowo reglamentowane.
A elity Komunistycznej Partii Ukrainy?
Pod wieloma względami poparły niepodległość z powodów oportunistycznych. Weźmy Łeonida Krawczuka, który w grudniu 1991 r. został pierwszym prezydentem kraju. Wcześniej pełnił funkcję sekretarza partii do spraw ideologii. Był świetny w wyczuwaniu, gdzie leży władza. Kiedy zaczęła się pieriestrojka, zaczął się pozycjonować w ukraińskim parlamencie jako polityk umiarkowany - nie tak radykalny jak „nacjonaliści”, jak określano zwolenników niepodległości, ani tak zachowawczy jak komunistyczny beton. Był niezwykle sprytnym lawirantem. Krążyły nawet żarty, że gdyby trochę poćwiczył, to zdołałby się przecisnąć przez sitko od zlewu. Ludzie z partyjnej konserwy, tacy jak Kuczma, potrafili się ustawić w roli strategicznego centrum, co pozwoliło im ostatecznie przejąć w państwie kontrolę. Do narodowej historii i kultury podchodzili głównie instrumentalnie. Oczywiście poparcie niepodległości przyniosło im też ogromne korzyści ekonomiczne i prestiż. No i, poza wszystkim, lepiej samemu podejmować decyzje, niż słuchać rozkazów Moskwy.
Kiedy dystans Ukrainy wobec Rosji zaczął się zwiększać?
Sytuacja uległa zmianie na przełomie lat 90. i dwutysięcznych. Pierwszym wydarzeniem, które zachwiało władzą „centrystów”, było zamordowanie dziennikarza Heorhija Gongadze w 2000 r. O zlecenie jego zabójstwa oskarżono ówczesnego prezydenta Kuczmę. W kraju wybuchły wielkie protesty antyrządowe. To pierwszy krytyczny moment, który przyspieszył krystalizowanie się narodowej tożsamości. W społeczeństwie ukraińskim wzrosła świadomość odrębności od Rosji - nie tyle etnicznej i kulturowej, ile politycznej. Wystąpienia przeciwko Kuczmie okazały się preludium do pomarańczowej rewolucji w 2004 r. Było to drugie ważne wydarzenie, pod jego wpływem Ukraińcy zaczęli silniej postrzegać się jako niezależny naród obywatelski.
Co przekładało się na wybory...
Od początku istniał podział między proukraińskim, zorientowanym na Europę zachodem kraju a bardziej prorosyjskim wschodem. Ale w miarę upływu czasu granica między nimi przesuwała się na wschód. W pierwszych wyborach prezydenckich, które odbyły się wraz z referendum niepodległościowym, rywalem Kuczmy był lider Ludowego Ruchu Ukrainy Wiaczesław Czornowił. Zwyciężył wtedy tylko w Galicji. Ale już w wyborach parlamentarnych w 1998 r. Ruch wygrał w pięciu obwodach - choć wciąż jedynie w tych zachodnich. Po protestach przeciwko Kuczmie wyłoniły się elity, które zaczęły podmywać władzę byłych komunistów. Powstało ugrupowanie Nasza Ukraina, w którym zjednoczyły się wszystkie ówczesne prodemokratyczne, prozachodnie siły. I nie byli to outsiderzy - wywodzili się z systemu. Przywódca opozycji Wiktor Juszczenko, zanim został premierem, a potem prezydentem, zajmował stanowisko prezesa banku centralnego. W wyborach w 2002 r. Nasza Ukraina wygrała w obwodach sięgających aż po Dniepr.
Ale w 2006 r. władzę znowu przejmuje ugrupowanie prorosyjskie - Partia Regionów Wiktora Janukowycza.
Kolejny kluczowy moment w procesie formowania się ukraińskiej tożsamości przychodzi siedem lat później. W listopadzie 2013 r. wybucha rewolucja Euromajdanu, rząd próbuje brutalnie stłumić protesty, Janukowycz zostaje odsunięty od władzy. Ale jeszcze donioślejsze skutki miały późniejsze wydarzenia: aneksja Krymu i wojna w Donbasie. Z perspektywy rosyjskich interesów Putin popełnił błąd. Przeszarżował. Gdyby zostawił Krym w spokoju, nie wspierał separatystów w Doniecku i Ługańsku, pewnie byłby w stanie zachować duży wpływ na Ukrainę.
Dlaczego?
Ukraina nie miała przecież wtedy zamiaru wstępować do NATO. Zresztą nikt się nie spieszył, by ją do Sojuszu zapraszać. Wyborcy na Krymie i w Donbasie w ogromnej większości dalej głosowaliby na prorosyjskie partie. Nie dominowałyby one w parlamencie, ale byłyby liczącą się siłą. Mogę sobie nawet wyobrazić, że gdyby Putin nie zaanektował Krymu i nie zaczął konfliktu w Donbasie, w 2019 r. Ukraińcy wybraliby na prezydenta jakiegoś przyjaznego wobec Kremla polityka w typie Kuczmy.
Ale Putin nie zamierzał czekać.
I w efekcie partie, które sympatyzują z Moskwą, nie mają już szans, by liczyć się w ukraińskiej polityce. Matematycznie stało się to niemożliwe. Mieszkańcy Krymu i separatystycznych republik, czyli najbardziej prorosyjski elektorat, nie mogą już przecież głosować. A to w sumie ok. 12 proc. wyborców. Ale co jeszcze ważniejsze, rok 2014 spowodował ogromną zmianę nastrojów wśród pozostałych mieszkańców. Przedtem, gdy w sondażach pytano ich, czy Ukraina powinna przystąpić do UE, czy dołączyć do Euroazjatyckiej Unii Celnej pod auspicjami Moskwy, rzecznicy integracji europejskiej mieli tylko lekką przewagę. Teraz stanowią ponad 90 proc. społeczeństwa. Przed 2014 r. za członkostwem w NATO było 20-25 proc. Ukraińców. Dzisiaj - 68 proc. Po raz pierwszy sondaże pokazują, że chce tego nawet większość mieszkańców wschodu i południa kraju. To coś bez precedensu.
I okrutny paradoks.
Tak. Putin usiłował zatrzymać Ukrainę w swojej orbicie, a osiągnął całkiem odwrotny skutek. Z inwazją było podobnie. Kreml spodziewał się, że na wschodzie i południu mieszkańcy powitają rosyjskich żołnierzy jako wyzwolicieli przy akompaniamencie pieśni pochwalnych. Myślę, że kiedy wojna się skończy i Ukraina - miejmy nadzieję - wyjdzie z niej jako jedno państwo, podział na zachód i wschód w ogóle stanie się passé. Inwazja przyczyni się do ugruntowania wspólnej tożsamości. Ludzie nadal będą rozmawiać po rosyjsku, ale różnice językowe i kulturowe przestaną być wyznacznikiem postaw politycznych.
Gdyby w 2014 r. Putin zostawił Krym w spokoju, nie wspierał separatystów w Doniecku i Ługańsku, pewnie byłby w stanie zachować duży wpływ na Ukrainę
Odnoszę wrażenie, że działania Moskwy mogły bardziej wzmocnić ukraińską świadomość narodową niż wszelkie zabiegi państwa na rzecz kultury i pamięci zbiorowej.
Tak myślę. Co oczywiście nie znaczy, że te wysiłki nie miały znaczenia. Wystarczy podać przykład Wielkiego Głodu (ukr. Hołodomor), o którym pamięć stała się ważnym elementem ukraińskiej świadomości. W epoce sowieckiej obowiązywała narracja, że nie było żadnej zbrodni. Jeszcze w latach 80. usłyszałam na lekcji, że były to „drobne trudności w budowaniu kołchozów”. Zresztą cała nauka o ukraińskiej historii była wielką kpiną. Jednym z przedmiotów, które nikogo nie obchodzą. Była to historia sowiecka, tyle że ograniczona do terytorium Ukrainy: tu zwyciężała Armia Czerwona, tam atakowali ją nacjonalistyczni faszyści itd. Po ogłoszeniu niepodległości, a zwłaszcza gdy prezydentem został Juszczenko, zaczęto odkłamywać sowiecką wersję historii o Wielkim Głodzie.
Jak to wyglądało?
Juszczenko traktował jej przywrócenie wręcz jako swoją misję. Doprowadził do tego, że w 2006 r. parlament uchwalił rezolucję uznającą Hołodomor za ludobójstwo ukraińskiej ludności. Kompromisem było to, że nie użyto w niej słowa „naród” (nacja), lecz „ludność” (naród). Chodziło o zaznaczenie, że Ukraińcy nie byli jedynymi ofiarami - choć stanowili ogromną większość. O Wielkim Głodzie zaczęto też uczyć w szkołach, zbierano relacje ocalałych, kręcono filmy dokumentalne. Wszystko to skończyło się po tym, jak w 2010 r. do władzy doszedł Janukowycz, który trzymał się narracji sowieckiej. Krótko po objęciu urzędu powiedział, że Hołodomor nie był ludobójstwem, lecz „wspólną tragedią krajów wchodzących w skład Związku Radzieckiego”. Ale Ukraińcy już tego nie kupowali, zwłaszcza że wielu z nich miało w pamięci opowieści dziadków i pradziadków. Oficjalne przywrócenie pamięci o Wielkim Głodzie rezonowało z ich osobistym doświadczeniem.
W ukraińskiej historii jest wiele wydarzeń i postaci, które wzbudzają burzliwe spory i sprzeczne interpretacje - niewykluczone, że więcej niż w polskiej. Jak można zbudować wspólną tożsamość, kiedy Bandera dla jednych jest bohaterem narodowym, a dla innych zbrodniarzem i kolaborantem?
Dobre pytanie. Nie wiem, czy da się w takiej sytuacji zbudować wspólną pamięć, ale sądzę, że można przynajmniej stworzyć ramy, w których różne punkty widzenia będą przedmiotem debaty. I niewykluczone, że wyłoni się z niej jakiś kompromis. Ukraiński ruch nacjonalistyczny z czasów II wojny światowej to niewątpliwie część przeszłości, która głęboko dzieli społeczeństwo. OUN i inne grupy popełniały potworne zbrodnie: uczestniczyły w Zagładzie Żydów, mordowały polskich cywilów, dokonywały czystek etnicznych. Ale z ukraińskiej perspektywy byli to również ludzie, którzy walczyli o niepodległość na przekór wszystkiemu, poświęcili się dla ojczyzny, co stanowi formę odkupienia w odczuciu wielu osób - zwłaszcza mieszkańców zachodu kraju, których dziadkowie i pradziadkowie mogli działać w partyzantce. Oni wolą nie pamiętać o zbrodniach. Inna sprawa, że w takim państwie, jakie wyobrażali sobie nacjonaliści - czystym etnicznie, autorytarnym, skrajnie konserwatywnym - gros Ukraińców nie chciałoby żyć. Na drugim biegunie znajdują się osoby nastawione prorosyjsko, dla których przeszłość jest czarno-biała: dobra Armia Czerwona walczyła z nazistami i wyzwoliła Ukraińców, a źli nacjonaliści i faszyści popierali Niemców i rozbijali państwo sowieckie. A wszystko, co odbiega od tej wersji, jest fałszowaniem historii, jak mawia Putin. W czasach ZSRR była to obowiązująca interpretacja. Aż w 2015 r., za prezydentury Petra Poroszenki, państwo zwyczajnie zamieniło etykiety.