Truizmem jest dziś stwierdzenie, że Niemcy popełniały w ostatnich dekadach błędy w polityce wschodniej. Poza wąskim gronem ekspertów niewiele osób jednak zdaje sobie sprawę, jak głęboko te błędy są osadzone w niemieckiej historii i sposobie postrzegania rzeczywistości. Budowanie z Sowietami, a potem Rosją relacji opartych przede wszystkim na interesach energetycznych sięga bowiem lat 60. Od początku taka postawa spotykała się też z konsekwentną krytyką Waszyngtonu.

Czy to koniec Ostpolitik?

Pierwszy był ropociąg Przyjaźń oddany do użytku w 1964 r. i od początku krytykowany przez administrację Kennedy’ego. Wymusiła ona wtedy na Berlinie zakaz importu wielkich rur, które mogłyby posłużyć do budowania kolejnych instalacji. Słynna Ostpolitik Willy’ego Brandta umiała jednak ominąć takie przeszkody i w latach 70. do ropy dodać import gazu. Gorzką prawdą, o której w Polsce wolimy nie pamiętać, jest bowiem to, że celem polityki wschodniej Brandta nie były strzeliste gesty i pojednanie z Polakami. Głównym celem było zbudowanie z Moskwą relacji, które pozwalałyby zacząć myśleć o pokojowym zjednoczeniu i dawałyby Berlinowi większą autonomię w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Jasno wskazują na to liczne wywiady i wypowiedzi twardego politycznego realisty i szefa niemieckiego MSZ za czasów Brandta – Egona Bahra.
Reklama
W latach 80. do zmniejszenia importu gazu z ZSRR kilkakrotnie starał się przekonać Niemcy Ronald Reagan, toczący w tym czasie z Moskwą wojnę zastępczą w Afganistanie. Bezskutecznie: do 1989 r. gaz ze wschodu pokrywał już jedną trzecią zapotrzebowania Niemiec. To zaś tylko wycinek relacji bilateralnych pomiędzy Berlinem a Moskwą, których swoistą kulminacją było zielone światło dla zjednoczenia podczas słynnej konferencji dwa plus cztery (1990).
Mamy więc do czynienia z ponad półwieczem budowania ekonomicznych współzależności, których nie nadszarpnął tak bardzo – a w pewnym sensie wręcz wzmocnił – nawet przełom roku 1989. Co więcej, o jak najlepsze partnerstwo z Moskwą zabiegali nie tylko socjaldemokraci, lecz także chadecy. W 2022 r. światło dzienne ujrzały dokumenty pokazujące jasno, że Helmut Kohl w 1991 r. opowiadał się przeciwko niepodległości krajów bałtyckich oraz Ukrainy, był wrogi poszerzaniu NATO i uważał rozpad ZSRR za historyczną katastrofę. Co więcej, do tej właśnie oceny Kohl starał się przekonać Françoisa Mitterranda, Mitterrand jednak lawirował. George Bush senior, a wcześniej Ronald Reagan i Margaret Thatcher, jak wiadomo, mieli zaś na sprawę zupełnie inny pogląd.
Nie dziwi jednak w tym kontekście już tak bardzo, że w 2008 r. polityczne dziecko Kohla – Angela Merkel – zablokowało tzw. mapę drogową członkostwa w NATO dla Ukrainy i Gruzji, krajów napadniętych później przez Rosję. Ówczesny szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski nie miał wtedy wątpliwości, że są to działania podyktowane specjalnymi relacjami z Moskwą. Tak naprawdę te relacje skutecznie podminowały (dosłownie i w przenośni) dopiero wojna w Ukrainie i nie do końca wyjaśnione uszkodzenie gazociągów na dnie Bałtyku. Dotąd bowiem mieliśmy do czynienia z dość ogranym schematem: USA i Wielka Brytania prą do poszerzania granic zachodnich struktur politycznych; Francja nie mówi od razu „nie”, ale zawsze chce coś wynegocjować w zamian. Niemcy zaś trzymają się polityki utartych stref wpływów w Europie, zwłaszcza w kontekście Rosji, chyba że presja Waszyngtonu zmusi je niemal siłowo do innych działań. Czy tak rozumiana i tak głęboko zakorzeniona niemiecka polityka wschodnia może się skończyć?
Kanclerz Olaf Scholz już krótko po wybuchu wojny zapowiedział radykalną zmianę kursu politycznego i wzrost wydatków na zbrojenie. Jego exposé wkrótce zostało okrzyknięte prawdziwym „Zeitenwende”, przełomem dziejowym. Nie przez przypadek w języku niemieckim słowo to zarezerwowane jest dla wydarzeń epokowych; poprzednio słyszano je w kontekście zjednoczenia Niemiec w 1990 r. Problem polega na tym, że dziś do podobnej misji potrzebny byłby polityk wielkiego formatu. Wiele rzeczy o Olafie Scholzu można zaś powiedzieć, ale akurat o bycie wybitnym mężem stanu trudno go posądzać. Jest sprawnym politykiem partyjnym, doskonałym organizatorem. Przez większość kariery pozostawał jednak w cieniu innych graczy, o bardziej wyrazistych cechach przywódczych. Znany był głównie z długich, nudnych przemów i kuriozalnego, pełnego zarozumialstwa sposobu komunikowania się z mediami. Ekspertka ds. niemieckich Ośrodka Studiów Wschodnich Anna Kwiatkowska zwraca też uwagę na jego „młodzieżowy” lewacki radykalizm oraz antyamerykanizm.

Oblany egzamin z historii

Niemieckie relacje z Rosją aż do wojny w Ukrainie opierały się na triadzie. Po pierwsze, na poszukiwaniu źródeł taniej energii, by ratować konkurencyjność skądinąd mało innowacyjnej gospodarki opartej na mid-tech, czyli produkcji średniozaawansowanych dóbr przemysłowych o bardzo wysokiej jakości. Po drugie, na wdzięczności za umożliwienie zjednoczenia połączonej z postrzeganiem Moskwy jako gwaranta stabilności w regionie. Trzeci filar jest zaś być może najbardziej wstydliwy dla samych Niemców, jednak niestety bardzo realny. Chodzi o coś, co można określić w ramach teorii stosunków międzynarodowych jako soft balancing, czyli stopniowe emancypowanie się z wpływów anglosaskich, potem ich równoważenie, a następnie budowanie dla nich kontynentalnej alternatywy.
Tendencja kontynentalna była dość oczywista w przypadku Niemiec wilhelmińskich, republiki weimarskiej i oczywiście Niemiec hitlerowskich. Odczytywane dziś pisma ojca niemieckiej geopolityki – Karla Haushofera (1869–1946) porażają jednak wręcz swoją współczesnością. Haushofer dostrzegał bowiem ogromny potencjał nie tylko Rosji, lecz także – co w tamtych czasach nie było zupełnie oczywiste – Chin. Przyszłość Niemiec widział zaś właśnie w budowaniu osi kontynentalnej, aż po Pekin. Te idee zainspirowały niemieckich polityków wielu pokoleń i wielu opcji, w tym jego studenta Rudolfa Hessa, późniejszego wiceprzewodniczącego NSDAP. Słynny lot Hessa do Anglii oraz zamieszanie syna Haushofera w próbę zamachu na Hitlera, a także żydowskie pochodzenie żony sprawiły, że ten myśliciel po 1941 r. popadł w niełaskę. Był nawet krótko więziony, a potem przesłuchiwany przez aliantów pod kątem współodpowiedzialności za zbrodnie wojenne, którą jednak przesłuchujący ostatecznie wykluczył. Koniec końców Haushofer w nie do końca jasnych okolicznościach popełnił wraz z żoną samobójstwo w 1946 r.
Opisuję tę postać tak obszernie, bo choć samo pojęcie geopolityki przez lata było w Niemczech na cenzurowanym, to kiedy stykam się z wynurzeniami najtwardszych Putinversteher (rozumiejących Putina), aż wieje z nich haushoferyzmem. Znany pupil Kremla, premier Saksonii Michael Kretschmer pisał na przykład swego czasu w „Die Welt” o potrzebie budowania przestrzeni gospodarczej od Lizbony po Władywostok. Kretschmer jest politykiem CDU. Takich Putinversteher jest jednak jeszcze więcej w partii rządzącej, czyli SPD. W podobnym duchu o kontynentalnej przestrzeni ekonomicznej wypowiada się przecież od lat – i jako kanclerz, i jako płatny lobbysta Putina – Gerhard Schröder. Premier Meklemburgii-Pomorza Przedniego Manuela Schwesig posunęła się nawet do utworzenia specjalnej fundacji, przez którą Gazprom przetransferował dziesiątki milionów euro. Wszystko po to, aby ominąć amerykańskie sankcje.
Podobnie było w przypadku Chin. Niemcy w ostatnich tygodniach swojej prezydencji w Radzie UE niemal kolanem przepychały porozumienie handlowe z Pekinem. Również po wybuchu wojny w Ukrainie dobre relacje z Pekinem podtrzymywał Olaf Scholz, pozwalając Chinom na zakup terminalu w porcie w Hamburgu.
Współczesnym badaczem, który najwyraźniej chyba dostrzegł swoisty powrót haushoferyzmu połączony z ambitniejszym postrzeganiem przez Berlin swojej roli w UE oraz coraz większym antyamerykanizmem, jest Hans Kundnani. Jego świetna, wydana już w 2014 r., książka „The Paradox of German Power” w wielu ocenach niemieckiej polityki okazała się prorocza. Główną tezą jest zaś to, że choć Niemcy starają się być częścią kolektywnego Zachodu, to w praktyce powraca na naszych oczach tzw. kwestia niemiecka, czyli problem kraju, który – jak to ujął Henry Kissinger – jest „za duży dla Europy, ale za mały dla świata”. Inaczej mówiąc, Niemcy nie mogą się wpasować w globalny ład, bo nie potrafią pogodzić swoich dawnych globalnych ambicji z faktycznym statusem jednego z de iure szeregowych członków UE i NATO. W efekcie ich polityka staje się niekonsekwentna i destabilizująca, zwłaszcza dla peryferii obecnego geopolitycznego Zachodu, krajów takich jak Polska i Ukraina. Niemcy bowiem z jednej strony korzystają gospodarczo z przesunięcia granic zachodnich struktur na wschód, z drugiej jednak obawiają się, że długofalowo zaburzy to równowagę sił w Europie, umniejszy ich wpływy i ustawi na geopolitycznej szachownicy „konie trojańskie USA” (jak nazwał Polskę pewien urzędnik KE). Podobnie w przypadku Ukrainy Berlin nie chce miażdżącej wygranej Kijowa, gdyż boi się geopolitycznych konsekwencji wyraźnej porażki Rosji.
Kiedyś niemieccy decydenci, tak jak Helmut Kohl podczas pierestrojki, zachowaliby takie myśli dla siebie i dopasowali działania do polityki innych ważnych graczy. Teraz jednak, jak przytomnie zauważył Kundnani, brexit i grecki kryzys przyspieszyły pewne procesy. Zwiększyły w Niemczech poczucie sprawczości w UE i w efekcie ośmieliły je do stawiania coraz częściej wyłącznie na siebie i własny punkt widzenia.
Oczywiście tamtejsi politycy i liczni komentatorzy głównego nurtu przeciwstawią się ostro tej narracji. W warstwie deklaratywnej prozachodniość stała się bowiem elementem politycznego DNA Niemców. Częścią paradoksu współczesnych Niemiec jest bowiem to, że nawet kiedy berlińskie elity działają w kierunku podważającym spójność UE czy NATO, to poza skrajną lewicą i prawicą nie są one zdolne do otwartego wyartykułowania tego faktu. Najdalej z czołowych decydentów poszedł chyba Heiko Maas, wówczas szef niemieckiej dyplomacji, pisząc w 2018 r. w tekście dla „Handelsblatt” o potrzebie emancypacji spod wpływów USA, która jest głębsza i starsza niż sama niechęć do Donalda Trumpa. Maas ma zresztą na koncie późniejszą dość ciekawą wypowiedź – po szturmie zwolenników byłego prezydenta na Kapitol w styczniu 2021 r. – kiedy to zaproponował niemiecką pomoc w odbudowie amerykańskiej demokracji na „wzór nowego planu Marshalla”. Znane też jest jego demonstracyjne szydzenie z Trumpa, kiedy ten na forum ONZ piętnował niemieckie uzależnianie się od rosyjskich surowców.
Trudno się zresztą Maasowi dziwić. Za prezydentury Trumpa niemieckie ego pompowała niefrasobliwie również część amerykańskich środowisk liberalnych, których członkowie byli zniesmaczeni ekscesami swojego prezydenta. Były zastępca sekretarza stanu w administracji Billa Clintona James P. Rubin nazwał nawet Angelę Merkel „przywódcą wolnego świata” na łamach Politico.
Specyficzne dwumyślenie sprawia, że z jednej strony Niemcy uważają się za modelową zachodnią demokrację w stopniu większym niż USA, z drugiej jednak muszą budować geopolityczną pozycję, uwzględniając dwa potężne autorytaryzmy – Moskwę i Pekin. Nie jest to do końca li tylko cyniczna hipokryzja. Sam obserwowałem to wielokrotnie: wielu Niemców to ludzie autentycznie rozdarci. Nie umieją do końca pogodzić deklarowanej tożsamości z twardymi interesami ich kraju oraz jego dążeniami do pozycji globalnego gracza. W efekcie niemieckie elity miotają się między tym, co w teorii stosunków międzynarodowych określa się konstruktywizmem, a tzw. realizmem strukturalnym. Wpadają w złość, kiedy podsuwa się im niewygodne historyczne analogie, oskarżają adwersarzy o niczym niemotywowaną germanofobię, szowinizm, w przypadku Polaków zaś o bycie zaślepionymi poplecznikami Jarosława Kaczyńskiego. Byleby nie przyznać, że – jak to określił na łamach „Frankfurter Allgemeine” znany historyk, prof. Martin Schulze Wessel – Niemcy przyjęły pewien „zakład z historią” i właśnie go przegrały.
W optymistycznej wersji ten zakład sprowadzał się do stwierdzenia mniej więcej takiego: „Wierzyliśmy, jak Fukuyama, że historia się skończyła, więc robienie dobrych interesów z Rosją i Chinami nie jest problemem, bo wszyscy zmierzamy i tak w tym samym kierunku, tylko z różną prędkością”. W rezultacie Niemcy uderzają się dziś w pierś, wyznając: „Pomyliliśmy się, przepraszamy, ale to w końcu wy, Amerykanie, podsunęliście nam tę myśl o końcu historii”. Mniej więcej taką wersję zakładu i jego konsekwencji w swoim tekście na łamach „Foreign Affairs” przedstawił niedawno sam Olaf Scholz. Pesymistyczna interpretacja zakładu brzmi jednak tak: „Wyrzekliśmy się otwartej przemocy, ale nie swoich geopolitycznych marzeń, chcieliśmy innymi metodami uczynić Niemcy światową potęgą, nawet za cenępaktu z Xi oraz Putinem”. Dziś wiemy, że tak czy inaczej zakład jest przegrany. Dodam tylko, że twórca pojęcia soft power, Joseph Nye, nie uważał, że zaliczają się do tej sfery narzędzia stricte gospodarcze. Surowce energetyczne, eksport technologii, bariery handlowe lub ich brak to jednak obszar hard power pokrewny działaniom militarnym. Nierozważne zapuszczanie się na to terytorium doprowadza w końcu także do rozlewu krwi.
Dochodzimy w tym punkcie do kolejnej nieprzyjemnej dla Niemiec prawdy. Masowe represje, kult jednostki, system, w którym dwie trzecie ludzi zatrudnia de facto państwo, pełne zwasalizowanie mediów, wszechobecna przemoc i despotyczne uzależnienie działań aparatu władzy od woli jednego człowieka – wszystko to czyni ze współczesnej Rosji państwo już nawet nie autorytarne, lecz totalitarne. Niemcy tymczasem, również ustami obecnego kanclerza, podkreślają, że mamy do czynienia z „wojną Putina”, której absolutnie nie są winni zwykli Rosjanie. Wygląda to trochę jak kalka z demonizowania Hitlera kosztem wybielenia „zwykłych Niemców”. Zupełnie jakby nasi zachodni sąsiedzi nie rozumieli, że choć nie ma w rozwiniętych kulturach prawnych pojęcia odpowiedzialności zbiorowej, to nie można też fenomenów takich jak totalitaryzm traktować tylko jako tworów jednej, chorej jednostki. Stąd tylko krok to stwierdzenia, że wystarczy tę jednostkę usunąć, by sytuację naprawić. A od tego tylko krok do wniosku, że taka jednostka to jakiś wybryk natury i podobne rzeczy miały miejsce już dawno, w wyjątkowych okolicznościach i są jakby nie do końca prawdziwe, na pewno zaś nie mają prawa się powtórzyć.
Tymczasem totalitaryzm jest chorobą całego społeczeństwa, którą musi ono w całości przepracować, zanim będzie można mu na arenie międzynarodowej ponownie zaufać. Czekanie na wymianę Putina na inną twarz, by wrócić do business as usual, byłoby jak pozostawienie w 1945 r. na urzędzie prezydenta Rzeszy admirała Karla Dönitza. A wraz z nim nazistowskiego systemu prawnego, w tym ustaw norymberskich i aparatu represji oraz terroru, byleby tylko uniknąć dalszego rozlewu krwi i politycznej destabilizacji w dość sprawnie przez Hitlera poukładanej Europie. A przecież nawet tak imponująca praca nad swoją tożsamością jak ta, którą wykonały powojenne Niemcy, nie musi wcale przynieść pożądanych efektów.

Czekając na niemieckiego Churchilla

W relacjach pomiędzy Niemcami a Rosją coś oczywiście pękło. Jak zwraca uwagę Sebastian Płóciennik z OSW, wymiana handlowa pomiędzy Niemcami a Rosją w grudniu 2022 r. drastycznie spadła (eksport -60 proc., import -56 proc. w stosunku do tego samego miesiąca roku poprzedniego). To może zwiastować udany decoupling, czyli odseparowanie gospodarki niemieckiej od rosyjskiej. Jako politolog mam jednak obawy, że za owym decouplingiem nie idzie polityczna deputinizacja. Schröder i Kretschmer dalej mówią o tym, że do interesów trzeba będzie wrócić. Markus Krebber, CEO największego niemieckiego koncernu energetycznego RWE, uważa z kolei energetykę jądrową za zbędną, nadal nawołuje natomiast do budowy nowych elektrowni, których podstawowym paliwem jest gaz ziemny. Nie tłumaczy przy tym zupełnie, skąd ma teraz pochodzić tani gaz. Niemców nie zraża nawet odrzucenie przez Putina (według nieoficjalnych doniesień) amerykańskiej propozycji, by powrócić do granic z początku lutego 2022 r. przy zachowaniu przez Rosję Krymu i uniknięciu odpowiedzialności za zbrodnie wojenne. Kanclerz Scholz chce stawiać przede wszystkim na dyplomację. Berlin decyduje się na pomoc militarną Ukrainie z tradycyjnym ociąganiem, dopiero pod ogromną presją, często niemal wygrażając swoim adwersarzom. Tak uczynił – nawet dość miło przez nas wspominany – były ambasador w Warszawie Rolf Nikel, mówiąc, że polskie pięć minut na ułożenie sobie na nowo stosunków z Berlinem wkrótce się skończy. Nic dziwnego, że przy takim przywództwie elektorat jest skonfundowany. Według Ipsos w Niemczech najwięcej respondentów ze wszystkich większych europejskich krajów uważa, że wojna w Ukrainie to problem tylko Ukraińców.
Wszystko to sugeruje, że być może krytycy obecnych Niemiec za dużo od tego kraju wymagają. Niemcy nie są w stanie bez silnych związków z Rosją i Chinami być tą gospodarczą potęgą, którą dotychczas były. Nie można więc od nich oczekiwać, że przy normalnym, urzędniczym przywództwie, zaangażują się dobrowolnie i z zupełnym przekonaniem w starcie z chińsko-rosyjskim blokiem, by ratować Ukraińców, Bałtów czy Polaków. Do tego byłby im potrzebny przywódca wizjoner, który zrozumiałby, że nie da się wiecznie siedzieć okrakiem na politycznym płocie. Gospodarczo i geopolitycznie Niemcy w nowym powojennym świecie tak czy inaczej będą słabsze. Albo będą bowiem miały do czynienia z silniejszą i tracącą do nich zaufanie Europą Środkowo-Wschodnią, albo z neoimperialną drapieżną Rosją, która też przestała im ufać. Jak się wydaje, w takiej sytuacji, nie mogąc już ratować dawnej świetności, należy wybrać mniejsze zło i zachować przynajmniej dobre imię.
Przed podobnym wyborem podczas II wojny światowej stanął przywódca wielkiego, ale bardzo zmurszałego imperium – Winston Churchill. Dla wszystkich zainteresowanych jasne bowiem było, że niezależnie od ostatecznego wyniku wielkiego globalnego konfliktu Imperium Brytyjskie na nim straci. Powojenny świat będzie bowiem albo amerykański, a więc wrogi kolonializmowi, albo zdominowany przez kraje osi, a więc marginalizujący Brytyjczyków. Wiedzieli o tym także naziści i dlatego chcieli zaoferować Wielkiej Brytanii deal: w zamian za poparcie lub względną neutralność Berlin pozwoliłby przypuszczalnie Londynowi zachować część zamorskich kolonii. Wspomniany Hess udał się przecież do Wielkiej Brytanii właśnie po to, by w swoistym akcie desperacji podjąć jeszcze jedną próbę negocjacji pokojowych z Churchillem. To, że Hitler się od Hessa odciął i zaczęto sugerować jego chorobę umysłową, zdawało się zaś tylko dyplomatycznym wybiegiem.
Niemcy, jak Anglia przystępująca do II wojny światowej, potrzebują dziś przywódcy, który zdecyduje się z zimną krwią na rozmontowanie ich snów o potędze, również tej gospodarczej. A wszystko po to, by uratować ich zachodnią tożsamość. W przeciwnym razie czeka je koszmar powrotu do niemieckiej „osobnej drogi”. Wojna w Ukrainie wpływa na kwestię niemiecką mniej więcej tak, jak II wojna światowa wypłynęła na kwestię brytyjską. Niemcy nie są pełnokrwistym globalnym graczem i nie mogą traktować UE jako trampoliny do takiego statusu. Historia czyni z nich jedno z państw europejskich, które musi zaakceptować, że UE ewoluuje i zmienia się na ich oczach. Scholz z pewnością Churchillem nie jest i nigdy się nim nie stanie. Jest zbyt głęboko osadzony w istniejącym postmerkelowskim układzie. Pewne nadzieje można wiązać z Friedrichem Merzem, może nie ze względu na jego wielką charyzmę, ale na proatlantyckość, nonkonformizm oraz niechęć do dawnych układów w niemieckiej polityce. Merzowi byłby jednak potrzebny też partner o profilu bardziej progresywnym i młodzieżowym, a przy tym równie antyputinowskim i proatlantyckim. Takim partnerem odnowionego CDU mogliby być Zieloni, jedyne ugrupowanie, które jeszcze przed inwazją rosyjską złożyło w Bundestagu wniosek o wycofanie się z projektu Nord Stream 2. Osobiście bardzo ucieszyłbym się z koalicji CDU-Zieloni po następnych wyborach. Byłby to również najbardziej obiecujący układ z punktu widzenia przyszłości Niemiec, NATO i UE.
Obawiam się równocześnie, że SPD będzie musiało przejść głęboką wewnętrzną przemianę. Cały kraj czeka zresztą deputinizacja i długi okres refleksji. Niemcy oczywiście już raz bardzo się starały przepracować swoją przeszłość i należy to docenić, nie wolno ich wysiłku wyśmiewać i bagatelizować. Coś jednak poszło bardzo nie tak. Z jakichś powodów, pomimo wielu sygnałów alarmowych, Berlin bowiem przyczynił się gospodarczo i politycznie do powstania w Europie nowego, silnego opresyjnego reżimu o cechach totalitarnych. Niemcy nie są tak jak poprzednio bezpośrednimi sprawcami, są jednak współwinni. Taka jest bolesna prawda, której nie da się zagadać ani zakryć dyplomatycznymi wykrętami nieprzypadkowo zwanymi ostatnio „scholzingiem”. ©℗