Gdzie podziewa się obiecany boom gospodarczy?” – pytał „Bild”, gdy rząd wdrażał reformy ekonomiczne, m.in. obniżkę podatków, a efektów tych działań Niemcy nie widzieli w swoich portfelach. W tym samym wydaniu bulwarówki ekonomista Hans-Werner Sinn nazwał swój kraj „chorym człowiekiem Europy”. To był 2004 r.
Na tle nieźle radzącej sobie wtedy ekonomicznie Europy Berlin wypadał dość słabo. Według Eurostatu niemiecki PKB wzrósł zaledwie o 1,2 proc.; w tym samym czasie produkt krajowy Polski aż o 5,1 proc. (efekt przyjęcia do UE). Ale nawet bardziej miarodajna dla porównań gospodarka Francji urosła w 2004 r. o 2,8 proc.
Jeszcze gorzej było rok później. W pierwszym roku rządów Angeli Merkel wzrost PKB osiągnął zaledwie 0,7 proc. W 2008 r. wybuchł kryzys finansowy, który wstrząsnął finansami i negatywnie odbił się na wizerunku kraju (zaangażowanie banków w krajach Południa). Na dodatek Niemcy, choć pozostały najludniejszym krajem Europy (nie licząc Rosji), to miały najmniej mieszkańców od czasu zjednoczenia w 1990 r. – niewiele ponad 80 mln. Oprócz spowolnienia gospodarczego wśród zagrożeń wymieniano także szybkie starzenie się społeczeństwa.
Wreszcie kilka lat później, w 2015 r., gdy uchodźcy zapukali do bram Europy, kanclerz podjęła decyzję: „Wir schaffen es”, damy radę. I otworzyła granice. W ciągu kilkunastu miesięcy do Republiki Federalnej przybyło ponad milion osób, głównie z Syrii, Afganistanu, Iraku i Pakistanu, a także Bałkanów.
Reklama