Plan Stanów Zjednoczonych dla Bliskiego Wschodu sprowadza się do tego, żeby zostawić region samemu sobie, po czym postawić na straży jego stabilności Arabię Saudyjską.
Pod koniec zeszłego roku Donald Trump ogłosił, że w styczniu zakończą się prace zespołu jego doradców nad planem pokojowym dla Izraela i Palestyny. W skład tego osobliwego kolegium wchodzą zatrudniony w Białym Domu Jason Greenblatt, który wcześniej pracował w Trump Organization, Jared Kushner – zięć prezydenta i syn bliskiego przyjaciela premiera Binjamina Netanjahu, oraz David Friedman, ambasador USA w Tel Awiwie (proces przeprowadzki placówki do Jerozolimy wbrew szumnym oświadczeniom jeszcze się nie zaczął). Friedman wcześniej reprezentował nowojorskiego miliardera w jego sądowych bataliach.
Niemal w przeddzień warszawskiej konferencji przesunięto jednak publikację propozycji na później. Jej autorzy stwierdzili, że poczekają na wybory do Knesetu, zaplanowane na kwiecień.
Całą trójkę trudno uznać za niezależnych mediatorów. Friedman, wbrew stanowisku społeczności międzynarodowej, oficjalnie popiera budowanie osiedli żydowskich na terytoriach palestyńskich. Dlatego nikt w Waszyngtonie nie ma wątpliwości, że plan będzie w zasadzie kalką stanowiska premiera Izraela. Trump, dbając o kosmetykę, ogłosił oczywiście, że Tel Awiw „będzie musiał zapłacić cenę za pokój”, ale nie powiedział, jaka to ma być cena.
Reklama
Palestyńscy liderzy od zaprzysiężenia 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych nie wierzą w jego dobrą wolę. Ale mogą zostać przyparci do muru: albo zaakceptują bardzo niekorzystny dla siebie plan (najprawdopodobniej zakładający oddanie Izraelowi wschodniej Jerozolimy, która w zamysłach Palestyny ma być jej stolicą), albo przyzwolą na status quo, czyli gehennę okupacji części Zachodniego Brzegu i blokadę Gazy. Ale może się zdarzyć tak, że do końca kadencji Trump żadnego pokoju tam nie załatwi.
Na razie sam Netanjahu uważa, że nie ma w tej sprawie pośpiechu. Bacznie przygląda się przy tym sondażom: tylko 9 proc. Izraelczyków jest zdania, że to temat priorytetowy. A wybory za pasem. Wpływowy w środowisku na prawo od szefa rządu były minister obrony Awigdor Lieberman, który ustąpił w listopadzie, protestując w ten sposób przeciwko zawieszeniu broni po potyczce z Hamasem w Gazie, mówi wprost, że nie obchodzi go palestyńska niepodległość.
Dla Syrii prezydent USA ma plan w postaci pilnego wycofania wojska, podobnie zresztą jak w przypadku Afganistanu. Ta decyzja poróżniła go z szefem Pentagonu gen. Jimem Mattisem. Sekretarz podał się do dymisji i wysłał do głowy państwa długi, przepełniony żalem i rozczarowaniem list. Prezydent się zdenerwował i przyspieszył odejście cenionego w NATO generała.
Na grudniową decyzję o końcu militarnej misji w Syrii gniewem zareagowali także bardziej tradycyjni Republikanie. „To rozstrzygnięcie, które na pewno ucieszy Moskwę, Teheran i Państwo Islamskie” – ironizowała Nicolle Wallace, szefowa biura komunikacji Białego Domu w epoce George’a W. Busha.
Ale Trump w sprawie Syrii w gruncie rzeczy nie różni się zbytnio od Baracka Obamy. Obaj uważają, że Ameryka nie ma tam żadnych żywotnych interesów. – A przecież to nieprawda. Powinno nam zależeć na bezpieczeństwie takich sojuszników, jak: Izrael, Jordania, Turcja i Irak oraz minimalizowaniu wpływów irańskich, powstrzymaniu kolejnej fali uchodźców i umożliwieniu milionom Syryjczyków powrotu do domów – komentuje w rozmowie z DGP James Phillips z konserwatywnego think-tanku Heritage Foundation.
Obecny przywódca USA ogłosił, że samozwańcze Państwo Islamskie zostało pokonane, jego zasięg ograniczono do mniej niż 1 proc. dotychczasowego terytorium i sprawa jest zamknięta. Decyzję w sprawie wycofania wojsk pochwaliła m.in. senator Elizabeth Warren, ikona lewicy i jedna z chętnych na start w wyborach prezydenckich w 2020 r. Oczywiście amerykańscy żołnierze nie wyjdą z Syrii jutro. O tym, że będzie to długi proces, mówił szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego John Bolton podczas swojej styczniowej wizyty w Izraelu. Zapewniał przy okazji – i Żydów, i Arabów – że Ameryka nie pozostawi Bliskiego Wschodu na pastwę losu.
Stany Zjednoczone pod obecnym przywództwem od razu postawiły na Arabię Saudyjską. Zresztą prezydent na swoją pierwszą podróż zagraniczną wybrał Rijad, żeby w blasku kamer ogłosić wartą ponad 100 mld dol. umowę o sprzedaży tam różnego rodzaju broni. Rodzina Trumpów zdaje się wręcz emocjonalnie związana z saudyjskim dworem królewskim. Można by powiedzieć, że to tak samo, jak z władzami Izraela, ale jednak różnica jest fundamentalna. Izrael od dekad utrzymuje w Waszyngtonie silne lobby, które wpływa zarówno na Demokratów, jak i Republikanów, a zażyłość z Saudami pojawiła się dopiero za Trumpa.
Dlatego prezydent musi się liczyć z opozycją we własnym kraju, zarówno z lewicy, jak i części własnego zaplecza politycznego. A że od miesiąca władzę w Izbie Reprezentantów ma demokratka Nancy Pelosi, Biały Dom może się liczyć z tym, że będzie rozliczany za kordialne relacje z Rijadem. Na pierwszy ogień pójdzie przymykanie oka przez Trumpa i Boltona na brutalne zabójstwo publicysty „Washington Post” Dżamala Chaszukdżiego, zamordowanego w saudyjskim konsulacie w Stambule, i lekceważenie arabskich aktywistów, głównie tych walczących o prawa kobiet.
Do starcia Trumpa z Demokratami w sprawie Saudów doszło w poniedziałek, czyli dosłownie na kilkadziesiąt godzin przed przylotem wiceprezydenta Mike’a Pence’a do Warszawy. Prezydent ogłosił, że zawetuje decyzję Kongresu o zaprzestaniu militarnego wsparcia dla Rijadu w Jemenie. Przypomnijmy: w tym położonym na południowym skraju Półwyspu Arabskiego kraju od 2011 r. toczy się wojna domowa. Ze wspieranym przez Saudów sunnickim rządem walczą szyiccy rebelianci z polityczno-wojskowego ruchu Husi. I robią to z pomocą Iranu. Jemen jest dziś polem wojny zastępczej, gdzie Rijad konfrontuje się z Teheranem. Stawką jest dominacja w regionie.
– Z nacjonalistycznego punktu widzenia doktryna Trumpa nie ma wewnętrznych sprzeczności, po prostu realizuje izolacjonistyczny model amerykańskiej suwerenności. Do pewnego stopnia nawet go idealizuje w opozycji do trwającego od stu lat szablonu zaangażowania Stanów Zjednoczonych w świat – mówi DGP Shadi Hamid z think tanku Brookings Institution. – To transakcyjne podejście, w którym liczą się wyłącznie interesy Waszyngtonu. Nie mieści się w tym tak popularny jeszcze za Busha i do pewnego stopnia za Obamy eksport demokracji i jej wartości. W związku z tym prezydent nie będzie się oglądać na instytucje międzynarodowe, a na Bliskim Wschodzie interesuje go tylko to, żeby region nie wysyłał do Ameryki terrorystów – dodaje.
Prezydent Trump pozostaje biznesmenem. Zresztą wspomniane trio od planu pokojowego dla Izraela to także ludzie ze świata korporacyjnego i zależy im przede wszystkim na układach. Pomysł Białego Domu na Bliski Wschód jest prosty: niech o stabilizację postara się Arabia Saudyjska, współpracując z Izraelem i Turcją przeciwko Iranowi. A Ameryka po cichu im pomoże, sprzedając uzbrojenie. I jeszcze na tym zarobi.
Trump jest silnie związany z saudyjskim dworem