Jednym z najbardziej subtelnych narzędzi w dyplomatycznym instrumentarium jest koncepcja strategicznej dwuznaczności. W odpowiednich okolicznościach dzięki temu narzędziu można zrealizować więcej celów w polityce zagranicznej, łącznie z uniknięciem wojny, niż dzięki strategicznej jednoznaczności. Trzeba jednak mieć na uwadze również i to, że w niewłaściwych okolicznościach, dwuznaczność może być przyczyną prawdziwej katastrofy. Pytanie brzmi, jaki kontekst i okoliczności stwarza obecny impas na Ukrainie oraz w Cieśninie Tajwańskiej.

Każde państwo na swój sposób – Chiny pod rządami prezydenta Xi Jinpinga oraz Rosja pod wodzą Władimira Putina - trzymały swoich przeciwników w ryzach dzięki celowej i zaplanowanej dwuznaczności. Zachód dla odmiany, od USA po Unię Europejską, również wydawał się tkwić w dwuznaczności, ale bardziej z przypadku niż w wyniku przemyślanego działania. To musi się zmienić.

Ukraina

Weźmy pod uwagę Władimira Putina. Po tym, jak pokazał swoje siły nieopodal Ukrainy, teraz wycofuje je z granic kraju. Tym razem jego celem, jak się wydaje, było tylko przypomnienie Ukrainie oraz Zachodowi, że tylko on kontroluje tempo eskalacji (oraz deeskalacji) konfliktu w regionie, od Białorusi po Gruzję. Przede wszystkim jednak Putin zastrzegł, że to „my sami ustalamy”, gdzie leżą te czerwone linie. To jest właśnie strategiczna dwuznaczność: możemy zaatakować, ale nie powiemy, kiedy i dlaczego, ponieważ chcemy, aby Kijów i Zachód musiały się domyślać i zgadywały.

Reklama

Z kolei prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski tęskni dla odmiany za strategiczną jednoznacznością, taką jak na przykład gwarancje, że Zachód będzie bronił Ukrainy. Co więcej, Zełenski powiedział w tym miesiącu, że chciałby zrobić kolejny krok ku NATO, co stanowiłoby ostateczny czynnik odstraszający Rosję.

Ale każdy ruch Ukrainy w stronę członkostwa w NATO byłby dokładnie taką czerwoną linią, o której mówił Władimir Putin. W przypadku realizacji tego zamierzenia doszło by raczej do prowokacji, a nie odstraszenia Rosji. Spowodowałoby to poważną katastrofę, której USA i Europa chcą uniknąć, czyli inwazji Rosji na pełną skalę. To z kolei zmusiłoby Zachód do podjęcia decyzji – walczyć czy nie oraz poświęcać życie żołnierzy za Ukrainę, a przede wszystkim spowodowałoby pytania o to, czy można taką walkę wygrać. Dlatego NATO, USA oraz Unia Europejska pozostają w stanie strategicznej dwuznaczności w kwestii tego, jak zareagowałyby na taką wojowniczość ze strony Rosji.

Tajwan

Teraz przyjrzyjmy się Cieśninie Tajwańskiej, która stanowi zapewne najbardziej udany przykład strategicznej dwuznaczności. Formalnie USA zawsze uznawały jedne Chiny, ale w 1979 roku Waszyngton przeniósł swój protokół dyplomatyczny z Tajpei do Pekinu i przegłosował ustawę o stosunkach z Tajwanem. W mistrzowski sposób dokument ten stwierdza, że „jakiekolwiek działania mające określać przyszłość Tajwanu w sposób inny niż pokojowy” wzbudzą „głębokie zaniepokojenie Stanów Zjednoczonych”.

Ta celowa dwuznaczność w kwestii tego, czy USA powstrzymałyby atak ze strony Chin kontynentalnych, utrzymywała pokój przez cztery dekady. Z jednej strony zmuszało to Chiny do obawy o skutki wojny z amerykańskim supermocarstwem. Z drugiej strony przypominało Tajwanowi, że USA nie wystawiły mu czeku in blanco na ogłoszenie niepodległości, bo Waszyngton mógłby wówczas nie przyjść z pomocą.

Te dwa przykłady dobrze obrazują, kiedy strategiczna dwuznaczność działa najlepiej. Otóż wtedy, gdy ta sama wiadomość musi jednocześnie oznaczać dwa różne komunikaty dla dwóch lub więcej aktorów. W powyższych przykładach Zachód mówi Moskwie i Pekinowi, aby nie atakowały, a Ukrainie i Tajwanowi, aby nie prowokowały. W efekcie ma to zapobiec wojnie.

Kiedy strategiczna dwuznaczność przestaje działać?

Strategiczna dwuznaczność działa tak długo, jak długo wszystkie strony są przekonane, że czas gra na ich korzyść. Na przykład Chiny przez długi czas czuły, że muszą się wzmocnić wojskowo, zanim rzucą wyzwanie USA. Jednocześnie Pekin miał madzieję, że uda mu się przekonać Tajwan do dobrowolnego zjednoczenia, m.in. dzięki zwiększonej współpracy gospodarczej oraz obietnicom politycznej autonomii.

Oba te założenia uległy jednak zmianie. Pekin w coraz większym stopniu czuje dziś, że mógłby wygrać ograniczoną wojnę przeciw USA. Dodatkowo Państwo Środka obawia się, że mieszkańcy Tajwanu coraz bardziej postrzegają siebie jako osobny byt. I rzeczywiście – ostatnie sondaże wskazują na to, że rekordowe 83 proc. mieszkańców Wyspy identyfikuje się jako Tajwańczycy, a nie Chińczycy. Ponadto prezydent Xi Jinping jest świadomy, że jego zdrada wobec Hongkongu i naruszenie zasad autonomii pokazały Tajwańczykom, że nie może być mowy o korzystnym dla Wyspy zjednoczeniu z Chinami.

Właśnie dlatego rosnąca liczba osób w Waszyngtonie przekonuje do zastąpienia amerykańskiej dwuznaczności strategicznej w Cieśninie Tajwańskiej strategiczną jednoznacznością. Richard Haass, szef Rady ds. Stosunków Zagranicznych (CFR), uważa, że USA muszą teraz jednoznacznie określić swoją wolę obrony Tajwanu po to, aby odstraszyć Chiny i zapobiec wojnie. Tymczasem utrzymywanie dwuznaczności może wystraszyć innych sojuszników Ameryki w regionie, nade wszystko Japonię i Koreę Południową, co skłoni te kraje to większego zadbania o własne bezpieczeństwo na przykład poprzez próbę zbudowania własnej broni atomowej.

W Europie Wschodniej taka linia rozumowania jest bardziej skomplikowana. Tacy sojusznicy NATO, jak Polska czy państwa bałtyckie, bardzo uważnie przyglądają się postawie Zachodu ws. Ukrainy, bo również odczuwają ryzyko wrogich działań ze strony Rosji. Państwa te jednak nie zaczną budować własnej broni atomowej, ani też nie będą szukać alternatywnych sojuszy. Co więcej, jeśli obrona Tajwanu byłaby trudna, to odparcie rosyjskiego ataku na Ukrainie byłoby jeszcze trudniejsze. Wydaje się, że Zachód nie jest pewien, jak dużo musiałby poświęcić.

Oczywiste jest, że wybór pomiędzy strategiczną dwuznacznością a jednoznacznością jest pełen niebezpieczeństw i musi być podejmowany przez najwyższe szczeble władzy. To niepokojące, gdy prezydent USA wydaje się nie doceniać koncepcji strategicznej dwuznaczności, tak jak miało to miejsce w 2001 roku, gdy George W. Bush oświadczył wprost, że „zrobi cokolwiek będzie trzeba”, aby obronić Tajwan. Równie niepokojące jest, gdy prezydentowi nie udaje się wychwycić właściwych proporcji jeśli chodzi o strategiczną jednoznaczność, co miało miejsce w 2012 r. Wówczas Barack Obama ostrzegł syryjskiego dyktatora Bashara al-Assada, aby nie przekraczał „czerwonej linii” polegającej na użyciu broni chemicznej. Gdy jednak Assad przekroczył tę linię, prezydent USA nie zrobił nic.

W Azji Wschodniej argumenty na rzecz przejścia od strategicznej dwuznaczności do jednoznaczności są dziś mocne. Z kolei w Europie Wschodniej są już nieco słabsze. Tym jednak, co martwi mnie najbardziej jest to, że dwuznaczność Zachodu w obu tych regionach nie ma charakteru strategicznego i celowego, ale jest wynikiem niezdecydowania i chaosu.