Mam czasem problem z amerykańską biurokracją i tym, jak trudno jest faktycznie nadążyć za tym, co i jak naprawdę uchwala Kongres. Spójrzmy na początek kadencji Bidena...
A ja sobie przypominam, że kiedyś mieliście w Polsce tak wyjęty spod kontroli Sejm, że aż skończyło się to rozbiorami i utratą niepodległości. I stąd do dziś w niektórych krajach sformułowanie „polski Sejm” uchodzi za synonim chaosu.
Punkt dla pana. Ale zachowam tę uwagę w ostatecznej wersji wywiadu, szkoda żeby się zmarnowała.
Wprowadzanie jakichkolwiek zmian na poziomie federalnym w USA oczywiście bywa biurokratycznym koszmarem. Kontrola sądownicza stanowienia prawa, skomplikowane procedury przeglądania ustaw przez kolejne komisje i ciała w obu izbach, wojny między władzą wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Dalej: rola prezydenta i całej administracji, która może wspierać tę lub inną propozycję. A obok tego wszystkiego wielka władza jednostek w Kongresie, które mogą blokować i sabotować ustawy, które im się nie podobają – nawet nie tylko na poziomie pojedynczego kongresmena czy senatorki, ale na poziomie jednej osoby pracującej w biurze senackim, która może wkładać sprawnej legislacji kij w szprychy.
Czyli amerykańska procedura ostatecznie wcale nie różni się od czegoś, co w Polsce znaliśmy jako liberum veto.
Dokładnie to dziś widzimy – partia, która wygrała wybory, faktycznie ma olbrzymie problemy z rządzeniem, bo opozycja republikańska i wewnątrzpartyjna może ich blokować. I z jednej strony to jest wielka zaleta systemu, w którym istnieją proceduralne hamulce i zabezpieczenia. Z drugiej strony zaś strony coraz większa liczba Amerykanów uważa, że nasz Kongres i proces stanowienia prawa stały się po prostu niewydolne i zbyt chaotyczne jak na czasy tak ostrej politycznej polaryzacji.
CAŁY TEKST W CZWARTKOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP