Guam, odizolowana wysepka na Pacyfiku, znana głównie jako siedziba ważnych baz wojskowych USA, uważana jest dziś za laboratorium polityki pro-life w wersji radykalnej. Ostatni ginekolog, który wykonywał tam aborcje, w 2018 r. przeszedł na emeryturę i wyjechał. A kiedy jeszcze praktykował, na porządku dziennym były telefony z groźbami śmierci czy wysadzenia jego gabinetu w powietrze.

Ogromna większość 165-tysięcznej populacji wyspy to katolicy (spuścizna hiszpańskiego kolonializmu), którzy opowiadają się za ochroną życia od momentu poczęcia, a terminację ciąży prawie w każdym przypadku uznają za moralnie niedopuszczalną. Pod naciskiem hierarchii kościelnej i lokalnych aktywistów pro-life w 1990 r. tutejsza legislatura uchwaliła całkowity zakaz aborcji za wyjątkiem sytuacji zagrożenia życia matki. Przewidziano również kary dla kobiet, które przeszły zabieg, oraz wszystkich, którzy przyłożyli do niego rękę – z lekarzami na czele. Ustawę zablokował wprawdzie sąd federalny, któremu podlega Guam jako terytorium zależne USA, ale w grudniu 2022 r. wróciła ona w nieco zmienionej odsłonie (już bez sankcji dla kobiet, za to z możliwością wnoszenia pozwów przeciwko każdemu, kto pomoże jej przerwać ciążę). Wokół niej też toczy się teraz spór sądowy.

Oficjalnie od pięciu lat na wyspie nie przeprowadzono żadnego zabiegu aborcji. Dwóch lekarzy praktykujących na Hawajach ma uprawnienia do przepisywania tabletek poronnych (kombinacji mifepristonu i mizoprostolu) w ramach teleporady, lecz stosuje się je tylko do 10. tygodnia ciąży. Do najbliższej kliniki aborcyjnej znajdującej się w Honolulu jest 6,1 tys. km, co oznacza ośmiogodzinny lot, za który trzeba zapłacić minimum 1 tys. dol. Do tego trzeba doliczyć przynajmniej kilkaset za sam zabieg.

Reklama

Treść całego tekstu można przeczytać w piątkowym weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej oraz w eDGP.