Nie mamy nic przeciwko inwestycjom, ale nie chcemy tracić naszej ziemi ani domów – mówi Nandana Wijesinghe, mieszkaniec niewielkiej wioski Beragama, w rozmowie z reporterami, którzy zjechali w ostatnich tygodniach na południe Sri Lanki. – Chińczycy chcą najżyźniejszej ziemi w okolicy. Dlaczego oni nie sięgają po ziemię, na której rosną tylko krzaki? – dorzucał, powtarzając to, co wszyscy dokoła mówią od miesięcy. Beragama to mozaika chatek przylegających do niewielkich pól ryżowych i stojąca w najwyższym punkcie wsi świątynia. Do niedawna wioska była azylem spokoju i tradycyjnego stylu życia, dziś może zostać zmieciona przez buldożery w przeciągu kilku dni.
Cały południowo-wschodni dystrykt Hambantota, usytuowany 200–250 km od stolicy państwa, Colombo, przechodzi właśnie gwałtowne zmiany. Zaczęły się w 2009 r., po zakończeniu trwającej kilkadziesiąt lat wojny z tamilską partyzantką. Na wyspę popłynęła rzeka milionów dolarów, która właśnie przeradza się w powódź liczoną w miliardach. Chińczycy zbudowali w dystrykcie już port i lotnisko, teraz lobbują za utworzeniem specjalnej strefy przemysłowej. Projekt jest jeszcze bardziej kosztowny i ambitniejszy niż wcześniejsze – w perspektywie trzech lat Chińczycy mają wyłożyć 5 mld dol. Na obszarze liczącym sobie nieco ponad 6 tys. ha mają powstać fabryki i magazyny. Poza strefą przemysłową rząd w Colombo negocjuje z firmą China Merchants Port Holdings Company Ltd. kontrakt, na mocy którego Chińczycy obejmą 80 proc. udziałów i przejmą w 99-letnią dzierżawę i rozbudują dopiero co wybudowany przez swoich rodaków port Magampura.
Rząd prezydenta Maithripali Siriseny bardzo potrzebuje pieniędzy: po dekadach wojny kraj ma 64 mld dol. długów, z czego w ciągu kilkunastu najbliższych miesięcy powinien oddać ponad 8 mld. Tyle samo Colombo jest winne Pekinowi. Kiedy więc, jak nie teraz?
Reklama