Dziennik Gazeta Prawna: Fed doprowadził właśnie do obniżenia kursu dolara w ramach kolejnego etapu stymulowania gospodarki. Jak pan ocenia taki pomysł?
Joseph Stiglitz: Nie najlepiej. Barack Obama, który zaczął urzędowanie od zainicjowania wielkiego planu stymulacyjnego, zagrał va banque. Musiał podjąć to ryzyko. Dziś okazuje się, że plan nie zadziałał. Zresztą nie osądzałbym za to Obamy. Program pobudzania gospodarki okazał się po prostu za słaby. 15 mln Amerykanów nie może znaleźć pracy. A słupki wskazujące stopę bezrobocia z dnia na dzień rosną.
USA powinny jeszcze więcej pieniędzy wpompować do gospodarki? I znów się przekonać, że jest ich za mało, a bezrobocie dalej rośnie?
Potrzebny jest nowy plan. Tylko że trzeba go lepiej zaprojektować. Priorytetem są inwestycje, które przyniosą zyski w dłuższym terminie, głównie rozwój technologii, edukacji i infrastruktury. Podstawa to stymulować wzrost. Zarówno firmy, jak i przeciętni konsumenci oszczędzają, nie wydają i nie inwestują. W ostatniej rozmowie z panem przestrzegałem przed takim scenariuszem. Jeżeli sztucznie nie będzie się tworzyć nowych miejsc pracy, to gospodarka będzie się dalej kurczyć.
Reklama
Tworzenie nowych miejsc pracy za pomocą obniżania wartości dolara i pompowanie w gospodarkę miliardów grozi inflacją i nakręca wojnę walutową. Sądzi pan, że rynki wschodzące będą z założonymi rękoma obserwowały, jak USA wzmacniają swój eksport? Zaczną osłabiać walutę.
Zapanował pewien chaos. Amerykanie krańcowo obniżyli stopy, by pobudzić gospodarkę, ale o ironio, inwestorzy uciekli na rynki, gdzie mogą więcej zarobić, i efekt jest zupełnie odwrotny. W konsekwencji w ostatnich kilku tygodniach dolar osłabił się o ponad 6 proc. w stosunku do głównych walut. Rzeczywiście takie kraje jak Brazylia czy Japonia podjęły kroki, by bronić swojego eksportu, i walczą z przesadną aprecjacją swoich walut.

>>> Czytaj też: USA osłabiają dolara. Europa boi się inflacji

To dlaczego jest pan zwolennikiem kolejnego planu stymulacyjnego? Może lepiej czerpać z wzorców europejskich? Może tym razem to UE ma lepszy pomysł na kryzys?
Trzeba być ostrożnym. Niewykluczona jest druga fala kryzysu. Ale uważam, że podstawowe decyzje w Stanach Zjednoczonych były słuszne. Dobrze, że niektórzy liderzy państw unijnych przestali się wahać i zdecydowali się na interwencję, w przeciwnym razie Grecja, a może i kolejne państwa musiałyby upaść. Wbrew obiegowej opinii nie polegało to na – kolokwialnie mówiąc – bailoucie Grecji czy Hiszpanii, tylko na ubezpieczeniu działalności banków.
Czy sądzi pan, że ryzyko bankructwa Grecji dalej istnieje?
Nie ma powodu, dla którego ten kraj miałby dziś bankrutować. Uważam, że jeżeli koszt obsługi długu nie przekroczy 3 proc., to nawet przy zadłużeniu sięgającym 120 proc. PKB rząd jest w stanie spłacać bieżące długi, bo to tylko 3,6 proc. PKB. Z drugiej strony jeżeli zachwiana zostanie równowaga i koszty długu wzrosną, to zagrożone bankructwem mogą być kolejne kraje, w których dzisiaj dług jest dużo niższy niż w Grecji. Unia Europejska we własnym interesie musi pomyśleć o stworzeniu funduszy dla ofiar potencjalnych kryzysów w przyszłości, tak jak u swych podstaw stworzyła fundusze na proporcjonalny rozwój regionalny.
W Europie powoli rodzi się koncepcja opodatkowania wielkich banków i stworzenia z tego kapitału funduszu na poczet przyszłych bailoutów. Jak pan ocenia ten pomysł?
Jest to dobry pomysł. Chodzi właśnie o opodatkowanie ryzykownych inwestycji.
Przecież banki przerzucą koszty podatku na klientów...
Przede wszystkim jednak taki podatek ostudzi zapał banków do podejmowania nadmiernie ryzykownych inwestycji i zabezpieczy system finansowy na przyszłość.