Jean-Claude Trichet, prezydent Europejskiego Banku Centralnego, ogłosił w ubiegłym tygodniu na spotkaniu w Aachen, że UE musi mieć jednego ministra finansów. Wezwał też do przemodelowania jej w konfederację państw całkowicie nowego typu ze wspólną polityką fiskalną. W tej wizji narodowa suwerenność znacząco słabnie. Superministerstwo finansów kontrolowałoby polityki fiskalne i konkurencyjności poszczególnych krajów i miałoby prawo weta wobec ich niektórych decyzji wydatkowych. Wprowadzałoby też regulacje w całym unijnym sektorze finansowym. To ni mniej, ni więcej tylko kontrola przez Unię budżetów państw członkowskich – a przynajmniej tych, które przyjęły euro. W formule zaproponowanej przez Tricheta nie byłyby one już tworami niepodległymi, ale półniepodległymi, a może nawet autonomicznymi. Słownik polityczny nie zna nawet terminu określającego taki stan państwowości.

>>> Czytaj również: Leonard: W tym stuleciu Europa najlepsze ma jeszcze przed sobą

Pomysły te nie są nowatorskie, warunkiem przekazania kolejnego bailoutu Grecji ma być kontrolowanie jej poczynań przez delegatów wyznaczonych przez tzw. trójkę, czyli Komisję Europejską, EBC i MFW, które składają się na pożyczkę, a więc organów ponadnarodowych. Rząd w Atenach będzie musiał wykonywać ich zalecenia w zakresie prywatyzacji majątku państwowego, cięcia kosztów budżetowych oraz zmian w systemie podatkowym. Czegoś takiego jeszcze w UE nie było. Irlandia i Portugalia musiały zgodzić się na zmianę polityki wydatkowej, ale bez poddawania się obcej kontroli. Podobne warunki stawia przecież MFW przy każdej udzielanej pożyczce i żadne państwo dłużnik nie postrzega tego jako ograniczenia jego omnipotencji. Grecja tymczasem traci właśnie suwerenność i oddaje pod naciskiem – choć wskutek własnych błędów – politykę fiskalną w obce ręce; monetarną oddała, gdy przyjmowała euro. Trichet może sobie pozwolić na snucie takich wizji bez poważnych konsekwencji, jego kadencja na fotelu szefa EBC mija. Nie jest on jednak wcale fantastą, wyciąga jedynie logiczne wnioski z tego, co obserwuje. Z tego, jaką pułapką stała się strefa euro skupiająca zarówno państwa o wysokim stopniu dyscypliny budżetowej i uczciwych obywatelach, jak i kraje wyrzucające pieniądze na prawo i lewo, których mieszkańcy brzydzą się płaceniem podatków, a oszukiwanie własnego rządu, na przykład poprzez pobieranie nienależnych świadczeń socjalnych, uważają za mołojecką cnotę.

>>> Polecamy: Europę czekają wielkie zmiany. Polska będzie rozdawała karty

Reklama

– Takie zwierzę nie może istnieć – zakrzyknął pewien zoolog na widok żyrafy. Nic dziwnego, z punktu widzenia ekonomiki przeżycia żyrafa jest tworem pozbawionym sensu. A jednak istnieje. Podobnie sprawy mają się z europejską unią walutową. Taki twór nie ma prawa funkcjonować, przynajmniej w obecnej formie. Mimo to trwa. Żyrafa jest jednak wybrykiem natury, a unia walutowa dziełem człowieka, owocem serii kompromisów europejskich rządów i społeczeństw. Aby rozwijać się dalej, a nawet przeżyć, musi przejść metamorfozę, najbardziej logiczny kierunek wskazał właśnie Trichet. Gdyby jego plany się ziściły – a są one bliskie także przewodniczącemu Eurogrupy, premierowi Luksemburga Jeanowi-Claude’owi Junckerowi oraz szefowi Komisji Europejskiej Jose Manuelowi Barroso – nie oznaczałoby to, że państwa unijne utraciły suwerenność na rzecz podmiotu zewnętrznego, przekazałyby ją powołanemu przez siebie podmiotowi nadrzędnemu. Słowem, stopniowo suwerenna stawałaby się sama Unia Europejska.

Wspólne ministerstwo finansów i wspólna polityka fiskalna strefy euro byłoby mentalnym i organizacyjnym przełomem. Po nim społeczeństwa łatwiej już przełknęłyby powołanie np. unijnego ministerstwa energetyki, potem gospodarki, w dłuższej perspektywie obrony, a na koniec ponadnarodowego rządu. Zacieśnienie struktur UE wisi w powietrzu, choć na razie nie ma na nie przyzwolenia społecznego, w państwach Unii rosną wręcz w siłę ruchy dążące do ich poluzowania, stały się nawet stronnictwami współrządzącymi w Holandii i Finlandii. To jednak tylko – jak się wydaje – chwilowe odreagowanie kryzysu, w dłuższej perspektywie europejskie narody skorzystają na zacieśnieniu Unii, wiedzą już o tym bankowcy i politycy, a wiedza ta zaczyna powoli spływać w dół. Europejczycy potrafią liczyć, nie zdołamy utrzymać swojego poziomu życia w konkurencji z gospodarkami wschodzącymi, jeśli nie staniemy wobec nich jako jeden, w miarę spójny twór ekonomiczno-polityczny.

Obecna mięknąca suwerenność państw wewnątrz UE rozmija się z tendencjami do utwardzania suwerenności przez kraje rozwijające się i żelazną suwerennością USA. Takie państwa, jak Chiny, Rosja, Brazylia, Indie czy Turcja, przypominają dziś jako żywo XIX-wieczną Europę. Uczestniczą w społeczności międzynarodowej, starają się nawet przestrzegać prawa, ale łamią je lub naciągają, kiedy tylko służy to ich interesom. Nie wchodzą w ograniczające je formalne związki z innymi państwami, widać to najlepiej po Turcji, której entuzjazm do ewentualnego wstąpienia do UE osłabł. Tymczasem w Europie nawet kraje do niedawna manifestujące przywiązanie do suwerenności, jak Francja i Wielka Brytania, zawiesiły asertywność na arenie międzynarodowej. W 1956 r. Francja i Anglia nie miały żadnych skrupułów, by samodzielnie zaatakować Egipt, kiedy znacjonalizował Kanał Sueski, do uderzenia na Libię w 2011 r. potrzebowały już mandatu ONZ, a potem NATO. Tymczasem Ameryka najechała sojuszniczy Pakistan i zastrzeliła Osamę bin Ladena, nie oglądając się na nic innego poza własnym interesem, a flota chińska wdziera się co kilka tygodni na wody sporne z Wietnamem czy Filipinami, usiłując wyznaczyć granice morskie, mając za nic traktaty i arbitraż. Pekin zgłasza prawa do tych akwenów i jest gotowy nawet o nie walczyć, bo spodziewa się tam znaleźć zasoby ropy naftowej i gazu. Państwa w pełni suwerenne uprawiają dziś politykę twardą i nie wahają się używać siły w obronie swoich interesów. Państwa częściowo suwerenne (członkowie UE) preferują politykę miękką. Mało w niej miejsca na posyłanie armii w bój, a jeśli już, to pod wezwaniem wyższych celów – np. ochrony ludności cywilnej, nigdy w imię narodowych racji. Państwa autonomiczne, które przekazały plenipotencje UE – czyli po ewentualnym wprowadzeniu wizji Tricheta – zarówno twardą, jak i miękką politykę oddadzą organom ponadpaństwowym. W konsekwencji to one przejmą ich suwerenność.

Potężna gospodarczo Unia z centralnie dowodzonym wojskiem, jednorodną polityką gospodarczą, fiskalną i zagraniczną oraz, jednym rządem byłaby mocarstwem w pełnym słowa tego znaczeniu. Godnym partnerem USA, Chin, Indii czy Brazylii w rozgrywce o świat. Z pewnością też bardziej bezwzględnym niż obecna UE, a przez to skuteczniejszym. O czymś takim nie marzy jednak nawet Trichet, europejskie superpaństwo nigdy nie powstanie, bowiem Europę rozrywa zbyt wiele wewnętrznych sprzeczności. Przesuwanie się suwerenności od państw narodowych ku wspólnym instytucjom wydaje się jednak nieuchronne i wręcz niezbędne, by konkurować z potęgami wyznającymi suwerenność w wersji twardej. Dzisiejsza Unia jest tak słaba nie tylko dlatego, że nie ma instrumentów do skutecznego bronienia interesów Europy w świecie, przede wszystkim nie ma do tego legitymizacji. Prędzej czy później będzie musiała ją od nas dostać.