„Latarnik, czyli sex & przemoc” – taki patent na przyciągnięcie widzów do kina mieli bohaterowie komedii o kręceniu filmów, czyli „Superprodukcji” Juliusza Machulskiego. Rzeczywiście, kilka lat temu frekwencyjnie przebijały się właściwie tylko ekranizacje lektur. Sfilmowanie kolejnego tytułu, na który pójdą szkolne wycieczki, wydawało się jedyną metodą na skłonienie widza, by zapłacił za bilet.
Niespodziewanie okazało się, że znowu masowo zaczęliśmy wybierać rodzime produkcje. I to wszelkiego rodzaju. – Rok po roku powstaje coraz więcej filmów. Dekadę temu było ich zaledwie kilkanaście rocznie. Dziś już ponad 50 i w zasadzie nie ma weekendu bez polskiej premiery. W efekcie powoli ilość przeszła w jakość – uważa redaktor naczelny magazynu „Film” Jacek Rakowiecki. – W masie filmów bardzo słabych, słabych i przeciętnych zaczęło pojawiać się też coraz więcej tych dobrych i bardzo dobrych. Widzowie mają wreszcie wybór. Chcą polską komedię, dramat, melodramat, film historyczny, a może sensację? Proszę bardzo, jest wszystko. W Europie zalanej kinem amerykańskim chętniej oglądane kino rodzime ma poza nami jeszcze tylko Francja – dodaje Rakowiecki. – Filmografia wreszcie znormalniała – potwierdza Kinga Gałuszka, zastępca kierownika działu produkcji w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. – I widzowie to docenili. W tym roku rekordy frekwencyjne są bite jeden za drugim. Może nie w liczbie widzów na jednym tytule, bo tu wciąż nie do pobicia pozostają „Pan Tadeusz” i „Ogniem i mieczem” z 1999 r., ale za to widzowie dopisują na wielu seansach i wybierają bardzo różne gatunki filmowe – dodaje Gałuszka.

Teraz Polska

Dane dotyczące sprzedaży biletów na polskie produkcje wywołują coraz większą euforię w branży. Choć, jak przewidują eksperci, w tym roku raczej nie zostanie pobity rekord w sprzedaży biletów, który padł w 2009 r., kiedy Polacy wybrali się do kin 39,1 mln razy. Bardziej prawdopodobne, że wynik będzie zbliżony do ubiegłorocznego (czyli na poziomie 37,5 mln biletów), jednak nowością jest wyjątkowo duży udział kina polskiego w wybieranych przez nas seansach. Z danych serwisu Boxoffice.pl wynika, że kiedy w latach 2008 i 2009 udział widowni na produkcjach krajowych sięgał 20 – 25 proc., a w 2010 r. wynosił tylko 15 proc., to przez 11 miesięcy tego roku sięgnął już niemalże 30 procent. Ten trend zauważają również sieci kin. W Heliosie w tym roku polskie filmy stanowiły 31 proc. sprzedanych biletów (przed rokiem w tym samym czasie było to 15 proc.), a w październiku i listopadzie miały jeszcze lepszy wynik – odpowiednio 60 i 56 proc. W Cimena City i w Multikinie zapewniły po 25 proc. całkowitej frekwencji (w ubiegłym roku było to 15 i 17 proc.).
Reklama
A to nie koniec dobrych wiadomości. W pierwszej dziesiątce najlepszych otwarć tego roku (czyli zestawieniu tytułów granych w weekend po premierze) aż sześć stanowiły filmy krajowe. Komedia „Listy do M.” zanotowała trzecie najlepsze polskie otwarcie w ostatnich dwudziestu latach i po trzech tygodniach wyświetlania z wynikiem 1,1 mln widzów ma szansę nawet przekroczyć do końca roku 2 mln. Frekwencyjną niespodziankę zgotowało nawet kilka trudniejszych tytułów („Czarny czwartek”, „Sala samobójców”, „Baby są jakieś inne”), którym nie wróżono takiego zainteresowania. – Kluczowa jest tu właśnie ilość. Za dobre wyniki odpowiadają nie jedna czy dwie produkcje, ale mnogość nieźle sprzedających się filmów – tłumaczy Tomasz Jagiełło, prezes sieci kin Helios. – Gdy jedni widzowie wybierali lekkie i przyjemne komedie jak „Och Karol 2” czy „Listy do M.”, inni wcale nie mniej masowo poszli na poważniejsze „Salę samobójców” czy „Czarny czwartek”. Z drugiej strony zabrakło w tym roku silnych hollywodzkich produkcji – tłumaczy. – Nie jest tajemnicą, że polski widz chce oglądać polskie filmy. Gdy w kinach były takie produkcje jak „Psy”, „Kiler” czy „W pustyni i w puszczy”, widzowie oglądali je przecież chętniej niż kino hollywoodzkie. Trzeba im tylko dać szansę, by mieli rzeczywiście z czego wybierać – dodaje Kinga Gałuszka. Właściwie jedynym rozczarowaniem tego roku jest przewidywana na największy hit „1920 Bitwa Warszawska”. Wprawdzie sprzedano na nią blisko 1,5 mln biletów, ale eksperci rynku kinowego szacowali, że powinna osiągnąć wynik co najmniej na poziomie 3 mln widzów.

Haracz czy dotacje

Branża pytana o przyczyny tego niespodziewanego zwrotu jednym głosem odpowiada: Polski Instytut Sztuki Filmowej. – Choć w 2005 r. powołująca go ustawa o kinematografii rodziła się w ogniu krytyki i protestów, dziś nawet najbardziej zagorzali przeciwnicy przyznają, że dzięki PISF polskie kino odżyło – mówi Rakowiecki. Największe protesty wzbudził 1,5-procentowy podatek nałożony na operatorów telewizji kablowych, telewizje komercyjne, dystrybutorów filmowych i podmioty prowadzące kina. – Haracz, który pójdzie na nieudolnych artystów – grzmiał rynek telewizyjny. Nawet rzecznik praw obywatelskich zaskarżył to rozwiązanie do Trybunału Konstytucyjnego. Projekt popierali właściwie wyłącznie twórcy, a i wśród nich nie wszyscy byli przekonani, że taka pomoc w finansowaniu kina pomoże mu wyjść z zapaści. Nawet gdy PISF zaczął działać, a TK uznał, że ma prawo do pobierania opłat od branży telewizyjno-kinowej, i tak jego decyzje wywoływały mniejsze lub większe spory. Część polityków uznała na przykład za skandaliczne dofinansowanie przez PISF produkcji „Antychrysta” Larsa von Triera. Nie mniejsze oburzenie wywołało przyznanie dotacji wciąż nieukończonej „Tajemnicy Westerplatte”.
Szybko jednak okazało się, że PISF, którego zaledwie około 20 proc. wpływów pochodzi z budżetu państwa, zaczyna zmieniać rynek. W 2006 r. przyznał dotację 45 produkcjom fabularnym, rok później już 66. W 2010 r. łącznie podjął 207 decyzji o współfinansowaniu projektów filmowych, a w tym: 64 fabuł, 104 dokumentów i 39 animacji. Od czasu jego powstania niemal potroiła się liczba filmowych debiutów. – Co najważniejsze, to finansowanie wywołało dalszy rozruch. Im więcej filmów powstawało, tym większe doświadczenie zdobywali pracujący przy nich ludzie i tym chętniej prywatni inwestorzy zaczęli finansować powstawanie kolejnych produkcji – tłumaczy Jacek Rakowiecki. W efekcie jak już w ubiegłym roku każdy złoty zainwestowana przez PISF generowała 2,43 zł inwestycji prywatnych w produkcję filmową i prawie 2 zł na jej promocję i dystrybucję. A że rocznie dotacje PISF sięgają około 120 – 130 mln zł, polska kinematografia zaczęła się rozwijać.

Nie tylko piosenka

– Nie ma jednak co spoczywać na laurach – mówi Gałuszko. Choć branża przewiduje, że frekwencyjnie przyszły rok dla polskich produkcji może być równie dobry jak obecny, to wszysycy ostrzegają, że sam duży wybór tytułów może widzom nie wystarczyć. – Produkcje z dużymi budżetami są promowane z rozmachem. Ale znacznie słabiej jest z tymi mniejszymi. I nie ma co się zasłaniać pieniędzmi, często po prostu filmowcom brakuje pomysłów – ocenia Jacek Rakowiecki. – Mamy już czym się chwalić, bo jakość – w sensie profesjonalności wykonania –przeciętnego filmu bardzo się poprawiła – dodaje. Mimo to szczytem wysublimowania promocji polskiej produkcji jest wykorzystywany od kilku sezonów chwyt na reklamę komedii: tytuł filmu identyczny jak tytuł promującej go piosenki. Komedia „Nigdy nie mów nigdy” i ballada Ani Dąbrowskej „Miłość na wybiegu” wraz z piosenką Karoliny Kozak „To nie tak jak myślisz, kotku” (film pierwotnie miał się nazywać „Grand Hotel”) i piosenka Edyty Górniak, tegoroczny „Wyjazd integracyjny” i piosenka zespołu Kombi pod takim samym tytułem.
Ekspertem od dobierania szlagierów, które odpowiednio często będą pojawiać się w stacjach radiowych i reklamować fabuły, stał się Robert Kozyra. Rola tej promocji jest tak ważna, że Kozyra wymieniany jest nawet w czołówkach filmowych jako odpowiedzialny za wybór piosenki tytułowej. Trudno jednak takie sztuczki traktować jako wystarczający na dłuższą metę sposób na profesjonalną promocję. Zdaniem Kingi Gałuszko dużym problemem są wciąż kompleksy filmowców zadowalających się wyłącznie bawieniem rodzimej widowni. – Mamy już sprawny system finansowania. Powstaje coraz więcej filmów, ale wciąż niewielu twórców próbuje z nimi wyjść poza granice Polski. I chodzi nawet nie o osiąganie wielkich globalnych sukcesów, tylko o to, że tworzenie z myślą o trudniejszej międzynarodowej widowni wymusiłoby na filmowcach kręcenie lepszych filmów – tłumaczy.