Oto Tydzień Okiem Sokały – podsumowanie mijającego tygodnia w polityce i gospodarce.

Świat

Pekińska wizyta szefa amerykańskiej dyplomacji Antony’ego Blinkena przyniosła nam kolejne hektolitry oliwy, wylanej na wzburzone fale relacji USA z ChRL. Państwo Środka ma zbyt wiele problemów gospodarczych, by pozwolić sobie dzisiaj na otwartą konfrontację z krajami Zachodu – jest więc spora szansa, że przynajmniej przejściowo Xi Jinping postawi raczej na kooperację, w tych obszarach gdzie jest to obustronnie korzystne. Oczywistą ceną będzie zaś ograniczenie chińskiego wsparcia dla Rosji, zwłaszcza tych jego rodzajów, które mają bezpośrednie znaczenie dla machiny wojennej Putina. W połączeniu z odblokowanym na początku tygodnia (i potencjalnie rosnącym) wsparciem USA i sojuszników dla Kijowa, może to spowodować odwrócenie losów wojny. Włącznie z powrotem marzeń o skutecznej ukraińskiej ofensywie, odbiciu Krymu i upokorzeniu agresora.

Reklama

Byłby to znakomity scenariusz i dla nas, i dla całego wolnego świata – bo dałby do myślenia nie tylko samym Rosjanom i ich politycznej „elicie”. Również innym państwom bandyckim, nawet potencjalnym, a jest ich na świecie trochę.

Nie popadajmy jednak w nadmierny i przedwczesny optymizm – długa i trudna podróż przed nami. A po drodze sporo raf: poczynając od niepewności co do wyniku wyborów prezydenckich w USA i ich możliwych skutków strategicznych, aż po doraźne kłopoty, które mogą zaistnieć w stosunkach Waszyngtonu i Pekinu. Dyplomacja stąpa bowiem po wyjątkowo kruchym lodzie. Już w poniedziałek w Tajpej Stany Zjednoczone i Tajwan rozpoczną kolejną rundę negocjacji w sprawie hucznie reklamowanej „umowy handlowej XXI wieku”. Na stole znajdą się m.in. kwestie rolnictwa, rynku pracy, ochrony środowiska i bezpieczeństwa środowiska cyfrowego. Postęp w każdym z tych obszarów zostanie odnotowany w Pekinie, oczywiście bez entuzjazmu. I niestety może zaburzyć optymistyczne kalkulacje, dotyczące relacji chińsko-amerykańskich, a w efekcie także chińsko-rosyjskich.

Europa

Prezydent Francji Emmanuel Macron wygłosił w czwartek przemówienie, w którym zarysował odważny program dla całej Unii Europejskiej. Poza rytualnym zaklęciem („kontynent nie może stać się wasalem Stanów Zjednoczonych”), które w obliczu możliwej prezydentury Donalda Trumpa ma zresztą głęboki sens, padły alarmistyczne słowa: „istnieje ryzyko, że nasza Europa może umrzeć. Nie jesteśmy przygotowani, aby stawić mu czoła”.

A dalej miód na serce: „musimy produkować więcej, musimy produkować szybciej i musimy produkować jako Europejczycy”. Do tego postulat ograniczenia biurokracji (sic! – kto by przypuszczał, że usłyszymy kiedyś coś takiego z ust Francuza…), zwiększenia potęgi wojskowej (przy jednoczesnym zacieśnianiu więzi bezpieczeństwa z Wielką Brytanią!) i nacisku na cyberbezpieczeństwo, mądrzejszego wspierania własnych firm i wzrostu konkurencyjności (zwłaszcza w obszarze zielonej energii i sztucznej inteligencji), a także zmiany nastawienia Europejskiego Banku Centralnego, na bardziej prorozwojowe niż dotychczas.

I znów – odnotowując to wszystko z sympatią, nie ma co popadać w euforię. Jak wiadomo, gdy politycy coś mówią, to oznacza na pewno tylko tyle, że właśnie mówią. Do treści zaś – nie należy się zbytnio przywiązywać. Jest oczywiste, że za częścią tych postulatów kryją się doraźne interesy polityczne samego Macrona i jego partii (odwrócenie uwagi od nierozwiązanych problemów wewnętrznych, dostarczenie paliwa swoim kandydatom w wyborach do europarlamentu), a także interesy francuskiego przemysłu (zwłaszcza energetycznego i zbrojeniowego). Z drugiej strony, nad Sekwaną chyba rzeczywiście mają świadomość wyjątkowych zagrożeń i równie wyjątkowych szans. Jest więc nadzieja, że za słowami pójdzie realna determinacja, by zawrócić Stary Kontynent z równi pochyłej.

Pierwszy i niezbędny krok będzie polegał na dostrzeżeniu, że wbrew słowom francuskiego prezydenta to nie praktyki protekcjonistyczne USA i Chin (owszem, nieuczciwe i agresywne, nie ma co temu zaprzeczać) najbardziej hamują ekspansję europejskiej gospodarki. Znacznie groźniejsi hamulcowi są zainstalowani wewnątrz UE.

Polska

U nas tymczasem ogłoszono plan likwidacji Centralnego Biura Antykorupcyjnego i rozpisania jego zadań pomiędzy parę innych instytucji, w tym Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Policję i Krajową Administrację Skarbową. Z eksperckiego punktu widzenia – dość oczywiste. Postulowałem to na łamach DGP tuż po październikowych wyborach, dodając do listy jeszcze Prokuraturę oraz Najwyższą Izbę Kontroli. CBA było bowiem tworem dziwnym, jak wykazała praktyka – służącym nieźle politycznym interesom partii rządzącej, natomiast z punktu walki z korupcją mocno niefunkcjonalnym.

Rzecz jednak w tym, że herbata nie robi się słodka od samego mieszania. Należy przede wszystkim dosypać cukru. Chodzi oczywiście o pieniądze dla instytucji, które mają być obarczone nowymi zadaniami – tak w sensie ilościowym, jak i jakościowym. Nie byłoby dobrze (a taka pokusa zapewne zaistnieje), żeby środki zaoszczędzone na likwidowanym CBA powędrowały gdzie indziej, a KAS, Policja i inni usłyszeli, że „mają sobie jakoś radzić”. Politycy i urzędnicy odetchnęliby z ulgą, niektórzy nawet podwójnie. My, obywatele – niekoniecznie (choć pewnie wielu zwolennikom rządzącej koalicji do szczęścia wystarczy sam fakt symbolicznego „rozgonienia” znienawidzonej firmy, utożsamianej z PiS).

Ale budżet to nie wszystko. „Dosypywanie cukru” to także zrozumienie, czym w rzeczywistości jest korupcja i jak z nią skutecznie walczyć. Bo tu nie chodzi tylko i wyłącznie o lekarzy przyjmujących koperty, a nawet wójtów czy wiceministrów, ustawiających przetargi za łapówkę od jakiegoś przedsiębiorcy. Gorsze w skutkach bywają formy bardziej subtelne, na przykład ułatwienia w karierze (także dla członków rodziny osoby korumpowanej) poprzez stwarzanie specyficznych szans, albo „legendowanie” nieposiadanych kompetencji. W ten sposób tworzy się siatkę polityków, urzędników, funkcjonariuszy, ekspertów i „ekspertów”, osobowości medialnych, itepede – ludzi, którzy „coś” zawdzięczają tajemniczemu dobrodziejowi, który z kolei, w razie nieposłuszeństwa, może ich łatwo skompromitować. Nie trzeba chyba dodawać, że takie działania mogą podejmować i podmioty prywatne (w tym wielkie korporacje), i obce państwa, poprzez fachowe służby wywiadowcze. A skutki dla bezpieczeństwa i fundamentalnych interesów państwa bywają opłakane.

Żeby takie przypadki wychwytywać, rozwikłać zależności i podjąć skuteczne przeciwdziałanie – nie wystarczą kompetencje i możliwości „zwykłych” policjantów, prokuratorów, a nawet funkcjonariuszy ABW wyspecjalizowanych w „pe-gie”. To już bardziej klasyczny kontrwywiad, ale szkolony i zadaniowany w sposób bardzo nowoczesny. Trzeba to po prostu „umieć”, na poziomie realizacyjnym.

Ale przede wszystkim: chcieć, na poziomie polityków zadaniujących służby i instytucje. Tak na serio, a nie na pokaz.