Świat

Trzydniowe obrady ministrów spraw zagranicznych G7 na Capri przyniosły m.in. nowe zobowiązania najbogatszych demokracji świata w zakresie pomocy dla Ukrainy oraz solidarnych nacisków na Chiny, by te ograniczyły swe wsparcie dla różnych „państw bandyckich”, w tym Rosji.

Czy jedno i drugie okaże się skuteczne? Zobaczymy niebawem. Wstępnie – nie lekceważyłbym, bo ta nieformalna grupa, z uwagi na swą ekonomiczną potęgę, ma dziś więcej do powiedzenia w polityce globalnej, niż ONZ i NATO razem wzięte. I coraz śmielej z tego potencjału korzysta. Bo gospodarcze kije i marchewki nie są może tak efektowne, jak przemowy liderów i operacje wojskowe, ale za to diablo efektywne.

Reklama

Bardzo zresztą prawdopodobne, że to właśnie zakulisowe naciski siódemki najbogatszych państw świata (plus, w tym przypadku, także Chin i sunnickich monarchii rejonu Zatoki Perskiej) sprawiły, że Izrael tak delikatnie odpowiedział na niedawne ataki irańskie. Przynajmniej na razie. Bo wcale nie zakładałbym się, że to jest koniec. Równie dobrze ta bardzo ograniczona akcja przeprowadzona w czwartkową noc mogła być usypianiem czujności Teheranu albo rozpoznaniem przed właściwą operacją. Przy okazji zasygnalizowała jednak, że Izrael ma w ręku bardzo różne atuty, w tym operacyjne możliwości działania z terytorium samego Iranu. Taki miły prezent dla Najwyższego Przywódcy, ajatollaha Chamenei, z okazji jego 85. urodzin. Oby wyciągnął właściwe wnioski.

Niby-eskalacja, której świadkami byliśmy w mijającym tygodniu na Bliskim Wschodzie, polegała z grubsza na tym, żeby uderzyć, nie wyrządzając kontrpartnerowi zbyt wielkich szkód, a jednocześnie pokazać siłę i zdecydowanie swoim kibicom oraz wrogom. Tyle, że Izrael zrobił to znacznie taniej niż Iran. To się nazywa „ekonomia bezpieczeństwa”…

Europa

Piekło zamarzło… a nie, wrrróć, na razie tylko lekko powiało w nim chłodem. Oto w raporcie Enrico Letty, byłego premiera Włoch, przedłożonym właśnie liderom krajów Unii Europejskiej – czytamy, że dotychczasowy protekcjonizm bloku osłabia jego innowacyjność technologiczną, a przy okazji zagraża już całkiem serio bezpieczeństwu ekonomicznemu państw członkowskich.

Letta miał za zadanie ocenić deficyty jednolitego rynku UE – ale de facto poszedł znacznie dalej. To nie pierwszy taki sygnał na wysokim szczeblu. W lutym osiem krajów unijnych: Czechy, Estonia, Finlandia, Irlandia, Łotwa, Polska, Portugalia i Szwecja oraz Islandia wspólnie wystosowały do Komisji Europejskiej list, przestrzegający, że „rozluźnienie zasad pomocy państwa może wywołać szkodliwy wyścig w zakresie dotacji (…) między członkami UE”. Sygnatariusze apelowali, by nowa Komisja, której prace rozpoczną się jeszcze w tym roku, uznała równe warunki działania za podstawę zdrowej gospodarki i wskazywali, że „przedsiębiorstwa muszą konkurować na rynku swoją ofertą i doskonałością, a nie wielkością otrzymanej pomocy publicznej”. Stanowiło to oczywisty przytyk głównie do Niemiec i Francji.

Żeby nie było za wesoło – wystąpienie Letty dotyczyło też kwestii, od których porządnemu liberałowi ekonomicznemu ciarki chodzą po krzyżu, w tym harmonizacji prawa podatkowego oraz planów stworzenia unii rynków kapitałowych (CMU). W obu tych obszarach utrzymują się spore różnice pomiędzy państwami, co oznacza, że sprawa ruszy dalej dopiero w nowej kadencji unijnych władz. I bez wątpienia będzie papierkiem lakmusowym w rywalizacji pomiędzy tendencjami liberalnymi (czy, jak kto woli, zdroworozsądkowymi) w Europie, a starym i niedobrym trendem, by zwiększać władzę polityków i biurokratów nad rynkiem.

A gra ta będzie toczyć się na forum Rady Europejskiej (pomiędzy szefami egzekutyw państw członkowskich), Rady Unii Europejskiej (pomiędzy branżowymi ministrami) – i, w coraz większym stopniu, w Parlamencie Europejskim, który za chwilę wszyscy razem wybierzemy…

Polska

Problem w tym (między innymi), że w tych wyborach chyba niewielu Polaków zagłosuje na programy faktycznie europejskie – czyli dotyczące stanowisk w sprawie dylematów, rozstrzyganych na szczeblu unijnym. A politycy ani myślą nam tego ułatwiać, wręcz przeciwnie, radośnie traktują wybory do PE jako swoistą dogrywkę w stosunku do krajowych, tych parlamentarnych i samorządowych.

W skrócie - chodzić ma o to, czy „bardziej kochamy Donalda, czy Jarosława”, ze słabymi dodatkowymi opcjami pt. „Szymek z Władkiem” i „Włodek z Robertem”. Swoją drogą, gdzie kobiety…?!

Tymczasem prawdziwe spory w nowym, unijnym parlamencie mogą pójść całkiem w poprzek tych podziałów. Co poniewczasie zapewne bardzo zdziwi wyborców, a przynajmniej tych nielicznych, którzy zauważają, jak głosują w Brukseli i Strasburgu ich wybrańcy. Bo (bądźmy realistami) większość interesuje się raczej tym, co nasi eurodeputowani sądzą o krajowej (pseudo)politycznej naparzance w telewizjach i na fejsbukach, lub jakie wycieczki zagraniczne fundują w swoim okręgu wyborczym szkołom i kołom gospodyń wiejskich.

Przykładowe ostrzeżenie: PSL wystartuje razem z Polską 2050. I proszę bardzo, ich prawo… ale ciekaw jestem bardzo, ilu potencjalnych wyborców tej koalicji zdaje sobie sprawę z drobnego problemu. Otóż nasi ludowcy są w europarlamencie członkami chadeckiej, umiarkowanie konserwatywnej frakcji EPP, wraz z Platformą Obywatelską (i raczej zamierzają tam pozostać), natomiast deputowani od Hołowni – grupy bardzo liberalnej, zwanej ostatnio Renew Europe. I podobno to też ma nie ulec zmianie w nowej kadencji. W wielu wspomnianych wyżej kwestiach frakcje te bardzo różnią się poglądami i spodziewanym sposobem głosowania. Na razie nie odnotowałem, by krajowi dziennikarze próbowali dociekać, jak liderzy partii widzą przyszłe rozwiązanie tego dylematu.

Pewnie zresztą wcale nie widzą. W końcu nie ich problem – lecz wyborcy, który zagłosuje na banany, a dostanie ogórki. Albo odwrotnie. Ale spokojnie, w razie czego zawsze można taktycznie przegłosować, że jedno i drugie to ryby. I zafundować jeszcze jedną wycieczkę do Brukseli, na zwiedzanie parlamentu i dobre piwo.

A potem się dziwimy, że ta Unia nie jest taka, jak byśmy chcieli.