Rosnąca gotowość Angeli Merkel, aby przewodzić Europie i wspierać wysiłki podejmowane przez Europejski Bank Centralny, może oznaczać jeśli nie koniec kryzysu, to przynajmniej początek jego końca.
Rynki powątpiewają w przetrwanie strefy euro, podważając gotowość Niemiec do tego, aby pozwolić EBC na wykorzystanie środków dla zapewnienia płynności finansowej rządom krajów peryferyjnych Europy. Szef EBC Mario Draghi przekonał jednak swoich kolegów, z wyjątkiem szefa Bundesbanku Jensa Weidmanna, o potrzebie interwencji banku centralnego. Co kluczowe, uzyskał również poparcie kanclerz Merkel. Weidmann nadal krytykuje plany zakupów obligacji rządowych na rynkach wtórnych. Ale nawet on nie kwestionuje tego, że EBC ma obowiązek eliminować „ryzyko wymienialności” – obawy rynków, iż strefa euro może się rozpaść, w związku z czym nie chcą one pożyczać państwom, które postrzegane są jako kandydaci do opuszczenia strefy.
Jeżeli brak porozumienia ma podkopać euro, to nie w kwestii zakupu obligacji, ale w sprawie unii bankowej. W czerwcu członkowie strefy euro podjęli kroki w kierunku wspólnego ponoszenia ryzyka stwarzanego przez system bankowy w zamian za jednolitą kontrolę nad bankami, sprawowaną zapewne przez EBC – również ten cel jest wspólny dla Berlina i Frankfurtu. Nie rozstrzygnięto, jakich banków ma to dotyczyć. Komisja Europejska proponuje, aby EBC sprawował nadzór nad wszystkimi, liczonymi w tysiące bankami strefy euro. Niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble opowiada się za ograniczeniem go tylko do największych. Unia bankowa, która nie dawałaby możliwości nadzoru nad instytucjami takimi jak Anglo-Irish Bank czy Bankia, nie jest jednak warta zachodu. Być może Berlin również dojdzie do takiego przekonania, ale dopiero wówczas gdy uzna tak EBC.
W przeszłości sojusz Berlina z Paryżem był motorem integracji. Jeżeli Berlin nie będzie już chciał popychać Europy do przodu, jego jedynym zastępcą w realizacji tego zdania może być obecnie tylko bank centralny strefy euro.
Reklama