A one wpadają w stagnację. Niemiecka gospodarka, siła napędowa dla całej Unii Europejskiej, przyhamowała. W tym roku PKB za Odrą urośnie już tylko o 1 proc. (scenariusz optymistyczny). W przyszłym zaledwie o 0,7 proc. Od pół roku spada też optymizm tamtejszych przedsiębiorców (słynny indeks IFO). Co to oznacza dla Polski, która na handlu z Niemcami buduje swój wzrost?
Władze na razie nie widzą problemu. „Scenariusza recesji nie ma. Jeżeli Niemcy rozwijają się w tempie plus jeden, to Polska rozwija się w tempie 2 proc. rocznie, może trochę więcej – mówił tydzień temu Jan Krzysztof Bielecki, przewodniczący Rady Gospodarczej przy premierze, w rozmowie z tygodnikiem „Polityka”. Jego słowa oddają nastawienie polskich elit gospodarczych do powiązań z bogatym sąsiadem. Dla nich połączenie niemieckiej lokomotywy z polskim składem to już pewnik. Ostatnie dwadzieścia lat jest bowiem dowodem na to, że na bliskim sąsiedztwie z największą unijną gospodarką Polska może naprawdę skorzystać.

Niezależnie od polityki

Reklama
Polityczne relacje Warszawy i Berlina przechodziły w tym czasie wzloty i upadki. To Niemcy wciągały Polskę do Unii (przekonując sceptycznych z razu Francuzów) oraz do NATO (Clinton nie chciał początkowo drażnić Rosji). Ale były również lata pełne sporów choćby o traktat lizboński czy Centrum przeciw Wypędzeniom. Jednak przez cały ten czas gospodarka funkcjonowała jakby w innym świecie i naznaczona była niesamowitym wręcz wzrostem. Obroty handlowe między rokiem 1991 a 2009 urosły ośmiokrotnie (z 8 do 62 mld euro). Potem, tuż po wybuchu kryzysu, na chwilę spadły, by szybko wrócić na wznoszącą. Dziś wolumen wymiany gospodarczej między obydwoma krajami szturmuje już granicę 70 mld euro. To więcej niż obroty handlowe Niemiec z takimi potęgami jak Rosja czy Japonia.
Dla polskich przedsiębiorców to rynek wymarzony. – Niemcy mają pieniądze, płacą na czas i dotrzymują zobowiązań. Interesy z nimi to prawdziwa przyjemność – przekonuje prezes polskiej firmy z branży AGD, który za Odrę kieruje połowę swojej produkcji. Tacy jak on rodzimi producenci wyspecjalizowali się przez lata w roli podwykonawców dla nastawionego na eksport niemieckiego przemysłu. Za Odrę trafia gros polskiej produkcji części samochodowych (fotele, silniki, podzespoły) czy maszynowych (prasy, dźwigi). Polska produkcja coraz częściej szuka też dojścia do końcowego niemieckiego klienta, oferując mu tańsze meble, artykuły sanitarne albo żywność (mięso drobiowe). Najwięksi polscy gracze robią za Odrą naprawdę duże pieniądze. Orlen po wielu chudych latach zdołał się wreszcie przebić na niemieckim rynku ze swoją marką Star, pod którą sprzedaje paliwo w północnej części kraju. Są tam też obecni krakowski producent oprogramowania Comarch czy grupa chemiczna Ciech. W ostatnich pokryzysowych latach polskiemu biznesowi szło w Niemczech tak dobrze, że Polska ma od 2009 roku solidną nadwyżkę w bilansie handlowym z sąsiadem.
Niemcom kontakty z biedniejszą Polską też się opłacają. Ich firmy wkładają tanie polskie podzespoły do swoich gotowych samochodów, maszyn czy optycznych hitów i podbijają nimi rynki na całym świecie. Niemcy to w końcu drugi (po Chinach) eksporter w globalnej gospodarce. I to eksporter towarów przynoszących najwyższe marże zysku.

Szykować się na gorsze

Stopień powiązań gospodarek polskiej i niemieckiej jest trudny do oszacowania. Maciej Krzak z Uczelni Łazarskiego uważa na przykład, że gospodarka RFN odgrywa dziś dla nas dużo ważniejszą rolę niż ZSRR dla PRL-u. I to pomimo że w ramach RWPG gospodarki polska i radziecka zrastały się 40 lat, a Polska i Niemcy handlują ze sobą na potęgę dopiero od dwudziestu, a w ramach wspólnego obszaru integracji gospodarczej funkcjonują od niecałej dekady. – W uproszczeniu można założyć, że od kontaktów z Niemcami zależy jakieś 10 proc. polskiego PKB – dodaje Juergen Jerger, ekonomista badający Europę Środkowo-Wschodnią na uniwersytecie w Ratyzbonie. Z kolei według obliczeń Macieja Krzaka każdy dodatkowy procent niemieckiego wzrostu ciągnie polski PKB w górę o 0,3 proc. To równanie ma oczywiście również swoją drugą stronę. Gdy w Niemczech siada koniunktura, flaczeje również polski wzrost. Próbkę tego mieliśmy w roku 2009, gdy niemiecka gospodarka skurczyła się o 5,1 proc. Polsko-niemieckie obroty handlowe natychmiast poszły w dół o 20 proc. A polski PKB runął z poziomu 5 – 7 proc. do 1,6 proc. I strach pomyśleć, co by było, gdyby Niemcy dzięki ogromnym sumom wstrzykniętym w stymulowanie gospodarki nie zaczęły wychodzić na prostą.
Obecne niemieckie spowolnienie nie jest tak dramatyczne, jak to z roku 2009. Pod wieloma względami gospodarka wygląda solidnie. W 2014 r. rząd federalny chce przedstawić pierwszy od lat zrównoważony budżet. Bezrobocie jest na rekordowo niskim poziomie, a państwo opiekuńczenie musiało zostać (w przeciwieństwie do innych krajów starej Unii) znacząco przeistoczone. A jednak spowolnienia nie można lekceważyć. – Coraz więcej wskazuje na to, że ten kryzys to więcej niż zwykła dekoniunktura, która ustąpi miejsca ożywieniu – mówi Katarina Niewiedzial, szefowa zbliżonego do SPD think tanku Progresywne Centrum. – Bardzo możliwe, że wielkiego ożywienia już nie będzie. A zachodnie gospodarki doszły do granic wzrostu i będą już dreptać w miejscu. Raz plus jeden procent, to znowu minus pół. Nasze najważniejsze zadanie to przygotować następne pokolenie na to, jak żyć z gospodarczą stagnacją – dodaje.

Bez nich nie ujedziemy

Problem w tym, że do życia z niemiecką stagnacją nie są gotowi Polacy. Nasz kraj, nadrabiając cywilizacyjne zaległości, potrzebuje niemieckiej lokomotywy. Tylko czy są jakieś sposoby, by chciała pociągnąć nas jeszcze przez dekadę albo dwie? Jest takie rozwiązanie, ale bardzo dla Polski ryzykowne i obecnie w naszym kraju mocno niepopularne. Według części ekspertów tym węglem do pieca niemieckiej ciuchci byłoby wejście naszego kraju do strefy euro. Niemcy, zainteresowani budowaniem dobrej atmosfery wokół Eurolandu, bez wątpienia by taki pomysł poparli. W końcu Polska ma od początku kryzysu w Europie renomę wzorowego ucznia i kraju, który raczej by obszarowi wspólnego pieniądza pomógł, niż zaszkodził. A jaki byłby zysk Warszawy z tego ryzykownego interesu? Eksperci przychylni tej koncepcji, wśród nich Maciej Krzak, uważają, że przyjęcie przez Polskę otworzyłoby to nasz kraj na nową niewykorzystaną jeszcze falę niemieckich inwestycji. Tym razem ze strony Mittelstandu, czyli małych i średnich przedsiębiorstw, które nierzadko są światowymi liderami w swoich niszowych dziedzinach. Działają konserwatywnie i dlatego nie ma ich jeszcze w Polsce. Nie lubią ryzyka kursowego, uważają, że kraje spoza Eurolandu to jednak dziki wschód. Wprowadzenie nad Wisłą europejskiego pieniądza mogłoby je tutaj przyciągnąć. A jednocześnie pociągnąć polsko-niemiecką wymianę handlową na nieznane jeszcze dotąd tory.
Można też czekać i liczyć na to, że potencjał polsko-niemieckich powiązań gospodarczych jeszcze się nie wyczerpał. Mamy w końcu nową autostradę łączącą Warszawę i Berlin. Powinny pojawić się jeszcze inne transgraniczne projekty infrastrukturalne. Rozsądnym rozwiązaniem wydaje się też szukanie alternatyw dla polskiego eksportu poza wielkim i często przesłaniającym horyzont niemieckim sąsiadem.

Trzeba szukać innych rynków

Rozmowa z Sebastianem Płóciennikiem, ekonomistą z Uniwersytetu Wrocławskiego, autorem publikacji na temat niemieckiej gospodarki.

Politycy uspokajają, że dopóki Niemcy nie są na minusie, nam nic nie grozi.
Takie myślenie może prowadzić na manowce. Bo te 2 proc. z haczykiem, o które w tym roku zwiększy się polski PKB, to za mało. Żeby gonić resztę Europy, musimy się rozwijać szybciej niż o 1 – 1,5 proc. ponad to, jak rozwijają się Niemcy. Potrzebuje tego choćby nasz rynek pracy. Bezrobocie u nas spada dopiero, gdy przyspieszamy do 6, niektórzy twierdzą nawet, że do 7 proc. PKB. Widać to w ostatnich latach. Mamy wzrost na poziomie 2,5 – 3 proc., a bezrobocie sztywno trzyma się na 12-, 13-proc. poziomie. Poza tym wystarczy zbadać wzrost PKB na głowę mieszkańca w Polsce i w Niemczech, a wyjdzie nam, że oni ze swoim jednym procentem bogacą się szybciej niż my.
Co więc należy zrobić?
Trzeba szukać innych kierunków ekspansji. Niemcy pozostaną głównym, ale słyszałem kiedyś narzekania polskiego konsula w RPA, że nasi biznesmeni nie dostrzegają szans na innych rynkach. W RPA marże wynoszą 30 – 40 proc., a oni w Europie zadowalają się cząstką tego zysku.
Poradzilibyśmy sobie na światowych rynkach?
Dziś produkujemy podzespoły, których Niemcy używają do podbijania rynków w Azji czy Brazylii. Robimy więc rzeczy potrzebne. A robimy się dla nich jako podwykonawca drodzy.
ikona lupy />
Sebastian Płóciennik, ekonomista z Uniwersytetu Wrocławskiego, autor publikacji na temat niemieckiej gospodarki / DGP