Grupa europejskich ekonomistów zaprezentowała w lutym „Manifest Europejskiej Solidarności” - propozycje rozwiązania obecnego kryzysu w eurolandzie na drodze kontrolowanego demontażu strefy euro poprzez wyjście z niej najbardziej konkurencyjnych krajów i porozumienie w sprawie nowego systemu koordynacji walutowej w Europie.

Między Traktatem Rzymskim z 1957 roku i Jednolitym Aktem Europejskim z 1986 roku rządy europejskie dokonały wielkiej, pokojowej rewolucji, jakiej kontynent wcześniej nie doświadczył podczas swojej długiej i burzliwej historii. Ten godny uwagi sukces leżał u podstaw wspólnej europejskiej waluty. Kryzys gospodarczy w południowej Europie pokazał jednak, że system euro, przynajmniej w obecnej formie, stał się śmiertelnym zagrożeniem dla obu stron – twierdzą trzej sygnatariusze „Manifestu”, Brigitte Granville, profesor międzynarodowej gospodarki i polityki gospodarczej w School of Business and Management na Uniwersytecie Queen Mary w Londynie, Hans-Olaf Henkel, profesor zarządzania na Uniwersytecie Mannheim i były prezydent Federacji Niemieckiego Przemysłu oraz Stefan Kawalec, dyrektor zarządzający Capital Strategy i były wiceminister finansów Polski.

Grecja, Hiszpania, Portugalia, Włochy i Cypr popadły w recesję i nie mogą przywrócić swej konkurencyjności poprzez dewaluację walut. Gospodarki strefy euro z północnego regionu musiały włączać się do kolejnych bailoutów i odłożyć na bok swoje poglądy na temat rozsądnych finansów. Błędne koło frustracji i populizmu na południu oraz rosnącego nacjonalizmu na północy rozdziera unię.

A kryzys wcale nie ustępuje. Francja, druga gospodarka Europy, pogrąża się obecnie w poważnym kryzysie. Podobnie jak kraje z południa, musi przywrócić swoją konkurencyjność i podobnie jak one, będąc częścią systemu euro, nie ma ku temu instrumentów. Ze względu na swoje rozmiary i przewodnią rolę w rozwoju UE, Francja będzie miała kluczowe znaczenie w przełamaniu zaklętego kręgu.

Reklama

Przepaść w konkurencyjności

Co poszło nie tak? Oczekiwano, że wspólna europejska waluta przyczyni się do sprawnego funkcjonowania europejskiej gospodarki. Dzięki sztywnemu kursowi wymiany i eliminacji ryzyka walutowego euro miało zapewnić konwergencję między silniejszymi i słabszymi gospodarkami strefy euro – tzw. jądrem i peryferiami. Kapitał miał płynąć od krajów z nadwyżkami finansowymi do krajów, które potrzebują pożyczek, zwiększając produktywność i wzrost gospodarczy.

Ale rzeczywistość okazała się inna. Wspólna waluta w istocie pogorszyła sytuację – przepaść w sferze konkurencyjności spowodowana przez różnice w stopach inflacji i jednostkowych kosztach pracy jedynie wzrosła. W latach 1999-2011 jednostkowe koszty pracy, czyli wynagrodzenie za jednostkę produkcji, zwiększyły się w Grecji, Portugalii i Francji w relacji do Niemiec w granicach 19-26 proc.

>>> Czytaj też: Prezes Saxo Bank: źródłem problemów w strefie euro jest samo euro

Wewnętrzna dewaluacja

W mniej konkurencyjnych krajach przyczyniło się to do wzrostu deficytów na bieżących rachunkach płatniczych do poziomu od 2 do 10 proc. PKB w 2010 roku i nadwyżki na bieżącym rachunku płatniczym Niemiec na poziomie 6 proc. PKB. Ponieważ dewaluacja jest wykluczona, na brak równowagi można zareagować tylko na dwa sposoby – poprzez transfery transgraniczne lub „wewnętrzną dewaluację”.

Wewnętrzna dewaluacja polega na tym, że kraje deficytowe próbują przywrócić konkurencyjność poprzez redukcję wydatków rządowych i wzrost podatków, co powinno obniżyć ceny i płace. Na krótkim dystansie prowadzi to do osłabienia popytu wewnętrznego.

Jeśli nie zostanie to zrekompensowane wzrostem popytu zewnętrznego – wspomaganego przez działania reflacyjne państw z nadwyżkami, takich jak Niemcy – takie “oszczędności” ograniczają tempo wzrostu gospodarczego i w związku z tym finanse publiczne krajów deficytowych. Jednak nie ma szans na to, aby Niemcy – wspólnie z innymi, podobnymi pod względem ekonomicznym krajami z północnych rejonów strefy euro – przystały na uruchomienie takich bodźców, gdyż jest to sprzeczne z ich kulturą polityczną i gospodarczą. To zaś zwiększa wątpliwości co do finansowej kondycji długu publicznego krajów deficytowych oraz ich politycznej odporności na politykę wewnętrznej dewaluacji.

Główną alternatywą są transfery. Problem w tym, że takie transfery nie mogą być bezbolesne. Są przyznawane na wyjątkowo ostrych warunkach, bo ostatecznie zawsze płacą za nie podatnicy. Mimo stosowania surowych reguł, podatnicy (czyli wyborcy) w krajach udzielających kredytu, takich jak Niemcy, mogą nigdy nie pogodzić się z tą koncepcją, co rodzi ryzyko antyunijnych wystąpień.

Tak czy inaczej perspektywy zadłużonych krajów strefy euro sprowadzają się do niekończącego się zaciskania pasa i całych lat spadającego popytu. W efekcie może dojść do kurczenia się gospodarek, a w najlepszym razie – do stagnacji produkcji i standardów życiowych. W międzyczasie umacniają się antyunijne, a zwłaszcza antyniemieckie nastroje – dowodem sceny na ulicach Nikozji po wybuchu kryzysu na Cyprze.

Nierealny cel – Stany Zjednoczone Europy

Czy ratunek mogą przynieść Stany Zjednoczone Europy? – zastanawiają się sygnatariusze Memorandum. Niektórzy zwolennicy euro przyznali już pod koniec lat '90, że projekt wspólnej waluty oznacza, iż gospodarka wysunie się na czoło przed politykę. Ich zdaniem wspólna waluta jest sposobem na skierowanie kontynentu na nieodwracalny kurs wiodący do pełnej unii politycznej. A jest to cel, jaki europejscy wyborcy z pewnością by odrzucili, gdyby przedstawiono go im bezpośrednio, bez owijania w bawełnę.

Jedną z cech takiej unii mogłaby być większa mobilność pracowników. Można sobie wyobrazić jak ludność krajów dotkniętych kryzysem – Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Włoch – migruje do bogatych Niemiec i Finlandii. W tym scenariuszu całe kraje mogłyby przypominać wyludnione rejony wiejskie, jak we Francji, które młodzi i lepiej wykształceni mieszkańcy masowo opuszczali w powojennych latach przenosząc się do miast, pozostawiając za sobą starzejące się pokolenia, uzależnione w dużym stopniu od pomocy społecznej. Ale język i bariery kulturowe sprawiają, że taka forma ekonomicznej modyfikacji jest mało prawdopodobna.

Zamiast tego euroentuzjaści wiążą swoje nadzieje z unią fiskalną. Miejsce migracji zajmą transfery – a nowe reguły politycznej odpowiedzialności mają zapobiegać nadużyciom i rozwiązywać powstające napięcia. Niestety, nawet jeśli to zostanie wykonane, nie znikną różnice w sferze konkurencyjności.

Weźmy przykład wschodnich Niemiec i południowych Włoch. W wyniku zjednoczenia Niemiec w 1990 roku wynagrodzenia w byłym NRD zostały przeliczone na zachodnioniemieckie marki w stosunku 1:1. Za jednym ciosem wschodnie Niemcy stały się ogromnie niekonkurencyjne.

Niemieckie transfery

Co roku od reunifikacji wschodnie Niemcy otrzymywały transfery w wysokości 4 proc. niemieckiego PKB. Ale do konwergencji nie doszło – młodzi i wykształceni dalej migrują do zachodnich Niemiec. Także południowe Włochy, mimo całych dziesięcioleci transferów, nie upodobniły się do reszty kraju. PKB per capita jest tam o połowę niższe.

I tu do głosu dochodzi polityka. Niekonkurencyjne kraje strefy euro nie mają co marzyć o otrzymaniu każdego roku transferów w wysokości 25 proc. swego PKB, jak wschodnie Niemcy, czy nawet 16 proc. PKB, jak południowe Włochy.

Coś trzeba poświęcić – i będzie to musiał być sam system euro. Aby zachować Unię Europejską, wspólnota walutowa musi zostać zlikwidowana. Najbliższą historycznie paralelą jest obrona standardów złota w okresie międzywojennym, która omal nie doprowadziła do zniszczenia demokracji na całym świecie. Tylko jeden kraj może w sposób wiarygodny opowiedzieć się za kontrolowanym podziałem systemu euro poprzez wspólnie uzgodnione wyjście z tego systemu najbardziej konkurencyjnych państw. Tym krajem jest Francja – twierdzą Granville, Henkel i Kawalec.

Podział systemu euro byłby w najlepszym interesie Francji i Europy ponieważ przyspieszy on powrót UE do gospodarczego wzrostu – a to stanowi pewną gwarancję europejskiej stabilności i jedności.

>>> Polecamy: Rynki wschodzące nie wierzą już w euro. Banki centralne BRICS wyprzedają rezerwy