Znamy ich wszyscy, przede wszystkim z amerykańskich filmów. Ojcowie, którzy muszą zdobyć się na heroizm, aby uratować rodzinę. Zwykli żołnierze zdolni do nadludzkiego wysiłku, aby tylko wykonać misję. Prezydent USA, który pozbywa się Marsjan.
W rzeczywistym świecie takie akty brawury kończą się raczej fatalnie. Co ciekawe, psychologom od dawna znana jest zależność: osoby niekompetentne mają wysokie i niezachwiane mniemanie na temat swoich możliwości, z kolei osoby kompetentne wykazują tendencję do wątpienia w swoje umiejętności. Zjawisko to opisali m.in. David Dunning i Justin Kruger, psycholodzy z Cornell University, od których nazwisk utworzono nazwę tego zjawiska. Efekt Dunninga-Krugera to błąd poznawczy polegający właśnie na przecenianiu swoich umiejętności. Za swoje badania psycholodzy otrzymali w 2000 r. satyryczną Nagrodę Ig Nobla, co nie umniejsza ich zasługi. Przyznaje się ją bowiem za badania, które w pierwszej chwili wzbudzają rozbawienie, jednak następnie zmuszają do refleksji.
Nawet jeśli z badań wynika, że kierowcy bez doświadczenia mają w zwyczaju przeceniać swoje kompetencje, to jednak jesteśmy skłonni wierzyć w potęgę intuicji, która czasami okazuje się bardziej pomocna niż gromadzona latami wiedza. Utwierdzają nas w tym niesamowite przykłady ludzi, którym udało się coś osiągnąć pomimo braku formalnego wykształcenia w danym kierunku lub odpowiedniego treningu.

Maratończyk w kaloszach

Reklama
Drogę od amatorki do profesjonalizmu najłatwiej prześledzić w sporcie, gdzie taka ścieżka jest rutynową metodą wyłapywania talentów. Kiedy w 1983 r. organizatorzy ultramaratonu o długości 875 km na trasie Sydney – Melbourne przyjmowali zapisy, mogli być porządnie zdziwieni, że zgłosił się do nich 61-latek znikąd. Cliff Young całe życie spędził na farmie w rodzinnym stanie Victoria (południowo-wschodnia Australia), uprawiając kartofle i hodując owce. Z pewnością nie można go było uznać za profesjonalistę; nie był też znany w kręgach sportowych, chociaż miał za sobą nieudane próby startu w podobnych zawodach.
Young swoim występem zaskoczył jednak wszystkich – choćby tym, że wystartował obuty w znoszone kalosze. Po rozpoczęciu biegu przez jakiś czas pozostawał z tyłu, ale dzięki równemu tempu i krótszym niż rywale postojom na sen wkrótce wszystkich wyprzedził. Ostatecznie przybył na metę 10 godzin przed następnym w kolejności zawodnikiem. Prawie 900 km pokonał w 5 dni, 15 godzin i 15 minut, bijąc tym samym poprzedni rekord o dwa dni. Zresztą pobiło go także sześciu rywali Younga, ale żaden z nich nie mógł równać się z biegaczem znikąd pod kątem wytrzymałości. A stanął on naprzeciw prawdziwych profesjonalistów, m.in. George’a Perdona i Tony’ego Rafferty’ego, którzy mieli na koncie m.in. biegi na trasie Sydney – Perth (prawie 4 tys. km).
Pokraczny styl biegania (ledwo odrywał stopy od ziemi) tylko przyczynił się do jego popularności, która zaczęła się jeszcze przed zakończeniem rywalizacji. Kiedy sfilmowano go jedzącego w biegu owoce w puszce, ich producent natychmiast wysłał pracownika, aby zdążył zdobyć od niego podpis na kontrakcie jeszcze przed zakończeniem ultramaratonu. Następnego dnia we wszystkich gazetach były już reklamy z Youngiem polecającym konkretny produkt. Po fenomenalnym występie Young opowiadał, że w bieganiu ćwiczył się, wyłącznie zaganiając owce na rodzinnej farmie i że podczas maratonu wyobrażał sobie, że właśnie to robi. Zwycięstwo sprawiło, że w Australii stał się fenomenem: starszy facet, który ciągle mieszka z matką, farmer, prosty człowiek. Ludzie oszaleli na punkcie jego diety – był wegetarianinem. Dodatkowo był bardzo medialny. Kiedy jeszcze w trakcie biegu zapytano go, co zrobi po przekroczeniu mety, odparł, że pójdzie do toalety. Słowa dotrzymał.
W późniejszych latach podjął jeszcze kilka prób startu w ultramaratonach, niestety wszystkie zakończyły się fiaskiem. Nie udało mu się także powtórzyć sukcesu na trasie Sydney – Melbourne. Ale nikt nie ma wątpliwości, że tych kilka dni w 1983 r. należało do niego.

Żarówka geniuszu

Od kilku dekad naukowcy na całym świecie głowią się nad produktami i rozwiązaniami przydatnymi w krajach Trzeciego Świata. Wyzwanie stojące przed konstruktorami takich urządzeń jest ogromne. Aby rozwiązanie się przyjęło, musi być tanie, łatwe w produkcji i obsłudze oraz bezawaryjne lub łatwe w naprawie. Takie inicjatywy jak stawiający sobie za cel wyposażenie w komputer osobisty każde dziecko na świecie projekt One Laptop Per Child, kładą nacisk na prostotę, funkcjonalność i cenę. To dlatego naukowcy wyposażyli skonstruowanego przez siebie notebooka w korbkę – na wypadek gdyby miejsce, w które trafił laptop, miało problemy z dostępem do elektryczności. Z kolei Google chciałoby zapewnić dostęp do internetu w mało cywilizowanych miejscach, umieszczając na niebie balony z urządzeniami sieciowymi. To jednak projekty akademickie, opracowywane przez specjalistów, kosztujące miliony dolarów.
Rzadko który wynalazek tak bardzo przebija wszystkie inne pod względem prostoty, ceny i łatwości obsługi jak butelkowa „żarówka” opracowana w 2002 r. przez brazylijskiego mechanika Alfredo Mosera. Jak wielu rodaków w tamtym roku doświadczał bardzo częstych przerw w dostawie prądu. Zaczął się wtedy zastanawiać nad prostą metodą uniezależnienia się od energii elektrycznej. Wtedy wpadł na genialnie prosty pomysł: napełnił plastikową butelkę wodą i wsadził ją w dziurę w dachu. Ponieważ woda załamuje promienie słoneczne, do pomieszczenia zaczęło dostawać się relatywnie sporo światła. Swoją technologię Moser udoskonalił, dolewając do wody w butelce dwie łyżeczki wybielacza, żeby nie zakwitły w niej glony. A dziurę w suficie dodatkowo się uszczelnia, żeby nie przeciekała w trakcie deszczu.
Pomysł co prawda działa lepiej w ciągu dnia niż w nocy, jednak jego prostota i śmiesznie niski koszt wykonania sprawiają, że jest bezkonkurencyjnym rozwiązaniem. Dzięki temu zdobył popularność nie tylko w Brazylii, lecz także w 16 innych krajach, w tym na Filipinach, w Indiach, Bangladeszu, Argentynie, na Fidżi i w Tanzanii.

Woda – cudowna substancja

Woda to substancja o wielu magicznych właściwościach. Cząsteczka H2O jest spolaryzowana, dzięki czemu jest doskonałym rozpuszczalnikiem, co uczyniło z niej idealną podstawę dla życia na Ziemi. Ma także nietypowe właściwości, jak to, że jej gęstość przyjmuje najwyższą wartość w temperaturze 4 stopni, dzięki czemu góry lodowe unoszą się na powierzchni wody. Okazuje się jednak, że nawet przy błyskawicznym rozwoju nauki woda kryje przed nami jeszcze wiele tajemnic.
W 1963 r. Erasto Mpemba, młody chłopak z Tanzanii, uczeń prowincjonalnej szkoły, zajmował się podczas zajęć robieniem lodów. Któregoś dnia zauważył, że wstawiona do szkolnego zamrażalnika woda o wyższej temperaturze zamarza szybciej niż woda o niższej. Tym sprzecznym z intuicją i wiedzą naukową faktem podzielił się ze swoim nauczycielem, który go wyśmiał. Chłopak jednak się nie poddał. Kilka lat później, już w liceum, zwierzył się ze swojej obserwacji wizytującemu fizykowi Denisowi Osborne’owi. Ten potraktował sugestię chłopaka poważnie i po powrocie do stolicy kraju rozpoczął eksperymenty, w których udało mu się potwierdzić obserwację Mpemby. Z jego badań powstał artykuł naukowy, którego współautorem został chłopak z prowincji.
Z tego powodu niewyjaśniony dzisiaj do końca, a przynajmniej niewyjaśniony w satysfakcjonujący sposób proces nazywa się efektem Mpemby, chociaż pisali o nim już tacy badacze przyrody i filozofowie, jak Arystoteles w „Meteorologii”, Francis Bacon w „Novum Organon” i Kartezjusz także na łamach swojej „Meteorologii”. Ich obserwacje stanowiły jednak dla świata nauki raczej błędną ciekawostkę z minionych stuleci, niegodną weryfikacji. Dopiero artykuł Osborne’a na nowo rozgrzał dyskusję nad tym zagadnieniem. Trapi ono naukowców, tym bardziej że otrzymują sprzeczne wyniki. Jednym udaje się laboratoryjnie odtworzyć efekt, podczas gdy innym nie. Ponieważ zmiana stanu skupienia jest jednym z najbardziej skomplikowanych procesów, jakie zna fizyka, a na jego przebieg wpływ ma mnóstwo czynników, definitywna odpowiedź pewnie jest kwestią wielu prób i błędów.
Zresztą świat nauki pełen jest nie tylko przypadkowych odkryć – czasami dokonywanych przez zawodowców, jak w przypadku odkrycia zjawiska promieniotwórczości czy pierwszego antybiotyku penicyliny – lecz także odkryć dokonywanych przez ludzi bez edukacji lub specjalistów z innych dziedzin. William Herschel odkrył planetę Uran, chociaż był muzykiem. Co prawda ciągnęło go do gwiazd, ale nie miał wykształcenia w astronomii, a swój teleskop musiał sobie zbudować sam. Michael Faraday, autor wielu pionierskich prac w zakresie elektryczności, także nie miał formalnej edukacji. Mary Anning, prosta wiejska kobieta, która po prostu lubiła zbierać muszle na plaży, jako pierwsza natrafiła na szczątki wielu gatunków dinozaurów, m.in. ichtiozaura. A Grzegorz Mendel, mnich bez wykształcenia, opracował podstawowe prawa genetyki podczas pracy w przyklasztornym ogrodzie.
Kiedy zagląda się do książek na temat biznesmenów, bardzo często okazuje się, że śród wielu talentów, jakie posiadają, są „szósty zmysł”, „intuicja” czy „szczęścia”. Jest to nieodłączny element i nigdzie indziej prawda o tym, że formalne wykształcenie nic nie daje, nie jest bardziej prawdziwe niż w biznesie. Być może dlatego to tutaj spór zwany z angielska „Pros vs Joes” („pros” to skrócona forma od „professionals”, czyli profesjonalistów, a „Joe” bierze się z angielskiego „average Joe”, czyli po naszemu przeciętny Kowalski) jest najsilniejszy.

>>> Polecamy: Oto 12 polskich innowacji, które zmieniły świat