Lubię wybory prezydenckie. Bo mają tę właściwość, że zawsze trochę porządkują scenę polityczną. I pomagają wyborcy zorientować się „kto jest kim” i „co w tym wszystkim jest grane” - pisze w felietonie Rafał Woś.

Bronisław Komorowski, czyli ancien regime

Urzędujący prezydent jest w naszych polskich warunkach odpowiednikiem politycznego arystokraty. Reprezentuje interes tych, którym w Polsce żyje się syto i dostatnio. W tym sensie był idealnym prezydentem zwycięzców naszej transformacji. Sam nim zresztą jest. W kapitalistycznej Polsce ani przez moment nie musiał boksować się na sprekaryzowanym rynku pracy, przeskakując tylko sprawnie pomiędzy rolą posła, ministra, marszałka i prezydenta RP.

W Komorowskim patrona znalazła ta część obozu postsolidarnościowego i postkomunistycznego, która zadowolona ze status quo łatwo mogła powtarzać „zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Komorowski jest również atrakcyjny dla tych młodych wilczków, którzy czegoś tam się już w III RP dorobili i nie bardzo mają ochotę się tym dzielić z mniej rzutkimi „nieudacznikami”. To w ich imieniu Komorowski celebrował obchody 25-lecia polskich przemian w atmosferze „wielkiego sukcesu”. Które celebrowali w swoim gronie jego beneficjenci, bardzo się przy tym dziwiąc, że są tacy, co każde piękne święto swoim narzekactwem próbują zepsuć. Żeby jeszcze Komorowski był jakimś charyzmatycznym przywódcą i wizjonerem. Ale gdzie tam. Jego polityczne pomysły nie układają się w jedną ideową całość. To przypadkowy zlepek pomysłów niepoddanych głębszej refleksji pod kątem skutków. Wyjdzie z nich typowa neoliberalna papka, która była charakterystyczna dla wielu reform III RP. Zwłaszcza zapowiedź prywatyzacji finansowania partii politycznych i probiznesowe zmiany podatkowe.

>>> Czytaj też: "Zgoda i bezpieczeństwo to za mało. Polacy marzą o dobrobycie". Świat komentuje wybory w Polsce

Reklama

Andrzej Duda, czyli czysta kartka

Zwycięzca pierwszej tury ma szczęście późnego urodzenia. Nie należy bowiem do tych polityków PiS-u, z których porażki z lat 90., takie jak wojna na górze, inwigilacja prawicy czy obalenie rządu Olszewskiego, uczyniły dyszących żądzą zemsty frustratów. To może być jego siłą, bo nie będzie musiał na każdym kroku odgrywać się na establishmencie, przed czym nie mogli się powstrzymać bracia Kaczyńscy. Czego skutkiem było notoryczne otwieranie przez nich wszystkich możliwych frontów. A w konsekwencji polityczna porażka.

Wielkim problemem Dudy jest jednak to, że spora część wyborców PiS właśnie takiego odegrania się na establishmencie oczekuje. Idąc tą drogą będzie lał jednak wodę na młyn niechętnym PiS-owi mediom, które zakrzykną z triumfem „a nie mówiliśmy, że to Kaczyński w przebraniu??”. Ale to jeszcze nie koniec. Koncentrując polityczny kapitał na tym rewanżu Duda zdradzi tę część swojego elektoratu, która ceni jego ofertę socjalną. A zdradzi dlatego, że obniżenie wieku emerytalnego czy nowoczesna reindustrializacja to nie są przedsięwzięcia, które da się przeprowadzić bez ostrego politycznego sporu z głównym nurtem opinii publicznej. I nie da się tego zrobić krwawiąc jednocześnie na innych frontach.

Jest jeszcze jeden możliwy scenariusz. Czysta karta z nazwiskiem Andrzeja Dudy może się jednak łatwo okazać kartką pełną niezrozumiałych bazgrołów. Na to mogą wskazywać jego deklaracje z wieczoru wyborczego. Głównie deklaracja podwyższenia kwoty wolnej od podatku. Która bez planu podwyżek innych podatków (PIT, CIT) musi się skończyć obniżką wydatków publicznych. Albo cichymi podwyżkami VAT. A na jednym i drugim nieuchronnie stracą najsłabsi.

>>> Czytaj też: Sztabińska: Polska się budzi. Antysystemowcy zburzą dzisiejszą układankę polityczną

Paweł Kukiz, czyli Tymiński

Jego sukces zupełnie nie dziwi. W polskich wyborach prezydenckich zawsze jest taki antysystemowy harcownik. I dobrze. Pytanie tylko, co dalej? Drogi dla Kukiza są dwie. Albo stanie się meteorem, który przemknie przez polską scenę polityczną niczym Stan Tymiński. Jest też droga Andrzeja Leppera, czyli zagoszczenie na niej na dłużej. W tym momencie więcej wskazuje na powtórkę z Tymińskiego. Lepper miał za sobą budowany latami autentyczny ruch społeczny oparty o autentyczne problemy społeczne (los polski B podczas transformacji). U Leppera był też autentyczny program ekonomiczny. Wtedy wyszydzany, ale w sumie całkiem spójny (porzucenie przez Bank Centralny antyinflacyjnego dogmatu, koncentracja na problemach pracy).

Kukiz jedzie na swojej własnej energii i popularności zdobytej w innej dziedzinie. To nie jest oczywiście wada, ale na dłuższą metę potrzeba czegoś więcej. Martwi też jego wizja świata. Wszyscy są tu źli. Politycy? Kanalie! Dziennikarze? Sługusy. A kto dobry? Ludzie. Ale ludzie tak… generalnie. Bo gdy przychodzi do człowieka w konkrecie, to kończy się tak, jak podczas wieczoru wyborczego, gdy piosenkarz zmieszał z błotem Bogu ducha winnego reportera PAP, któremu dostało się za całą branżę. Jakoś człowieka/pracownika w nim Kukiz zobaczyć nie chciał.

Polecamy: Paweł Kukiz - czarny koń wyborów prezydenckich

Ogórek i Palikot czyli prawicowy anachronizm

To były kolejne wybory gdy kandydaci tzw. lewicy szli do wyborów z hasłami prawicowymi. Ostatni wywiad Magdaleny Ogórek dla „Wprost” zaczynał się od wezwania by… obniżyć podatki. A Janusz Palikot też w kółko mówił o obniżeniu składki ZUS i o tym, jak tu jeszcze pomóc polskim przedsiębiorcom. To jakiś straszliwy anachronizm. Trochę tak jakby Ogórek chciała być Millerem, który w roku 2001 szedł po władzę puszczając oko do biznesu, pewny jednocześnie, że jego żelazny postkomunistyczny elektorat i tak go nie opuści.

Palikot z kolei zawsze chciał być nowym Kwaśniewskim. Rysując wizję partii lewiocowo-liberalnej, która „wybiera przyszłość”. Poparcie dla tych projektów to chyba już jednak dowód, że czas na lewicę, która jest lewicą. A nie centrową partią służącą interesom lobby pracodawców, dla niepoznaki wrzucającą co jakiś czas hasło obyczajowej emancypacji. Bo tak rzekomo robi lewica na Zachodzie.