Rosja próbuje przedstawiać dostawy ropy z Bliskiego Wschodu w negatywnym świetle, ostrzegając, że surowiec z tego regionu może pochodzić od Państwa Islamskiego - zwraca uwagę w komentarzu dla Forsal.pl Wojciech Jakóbik, analityk sektora energetycznego.

PKN Orlen zapowiada, że po tym, jak rozpoczął dostawy ropy naftowej z Arabii Saudyjskiej, może także sięgnąć po ropę z autonomicznego regionu Iraku – Kurdystanu – oraz Iranu, gdy zostaną zdjęte sankcje ONZ.

W ślady Polski może pójść Szwecja, a być może także inne kraje basenu Morza Bałtyckiego. Rosja próbuje przedstawiać te zabiegi w negatywnym świetle, ostrzegając, że ropa z Bliskiego Wschodu może pochodzić od Państwa Islamskiego.

Faktem jest, że terrorystyczna organizacja, która tworzy quasi-państwo, pretendujące do roli Kalifatu jednoczącego świat muzułmański, utrzymuje się z nielegalnych źródeł, z których jednym z kluczowych jest handel ropą naftową na czarnym rynku. Surowiec z zajętych wiertni w Iraku i Syrii, za pośrednictwem sąsiadów na czele z Turcją – członkiem NATO – trafia do mieszalni, gdzie staje się anonimowy. Potem zaś trafia na rynek, wymieszany z innymi gatunkami.

W lipcu tego roku terroryści kontrolowali 11 pól naftowych na terenach Iraku i Syrii. Według nieoficjalnych danych, wydobywano w nich od 25 do 40 tysięcy baryłek ropy dziennie, co przekłada się na zysk około 1,2 mln dolarów na dobę. Pola zajęte przez Państwo Islamskie wcześniej dawały dodatkowe 3 mln dolarów dziennie.

Reklama

Metodą walki z tym procederem nie jest jednak rezygnacja z dywersyfikacji źródeł dostaw do Polski, ale usunięcie nielegalnego obrotu ropą. Mimo to Rosjanie próbują przerzucać winę z terrorystów na państwa zachodnie, publikując dane wywiadowcze na temat zakupów ropy od Państwa Islamskiego przez firmy z Zachodu. W rzeczywistości w zwalczaniu nielegalnego handlu ropą dużo skuteczniej działają Amerykanie, niż Rosjanie, którzy rozpraszają swoją uwagę atakami na opozycję demokratyczną w Syrii, wspieraną przez Zachód.

Amerykańskie plany bombardowania szlaków nielegalnego tranzytu ropy przez terytoria Państwa Islamskiego ustalono jesienią. Bombardowania rozpoczęły się w październiku. Najbardziej spektakularna akcja odbyła się 16 listopada, kiedy USA zdjęły 116 cystern z ropą naftową z 295 pojazdów zebranych w konwoju. Akcja przyniosła punkty wizerunkowe Waszyngtonowi, w trzy dni po zamachach terrorystycznych Państwa Islamskiego w Paryżu.

Amerykanie starają się także zablokować transport surowca przez autostrady na terenach zajętych przez terrorystów. Sytuację próbują wykorzystywać Rosjanie, którzy podpisują bomby zrzucane w Syrii hasłem „Za Paryż”, niezależnie od tego, czy lądują one potem na głowach terrorystów z Państwa Islamskiego, czy zwalczanej przez reżimy Baszara Asada i Władimira Putina opozycję hodowaną przez Zachód.

Problemem jest odwieczny cynizm przedsiębiorców, którzy przymykają oczy na nielegalny handel ropą od terrorystów. Traderzy na Bliskim Wschodzie pozwalają na włączanie krwawej ropy do mieszanek słanych dalej. Importerzy z Europy nie mają już możliwości wykluczenia jej z obrotu. Ponadto, według Międzynarodowej Agencji Energii jest ona bardzo tania, kosztuje około 20 dolarów za baryłkę, czyli taniej niż surowiec słany legalnie z Iraku (30 dolarów), ropa amerykańska WTI (40 dolarów) czy europejska mieszanka Brent (40 dolarów).

Według MAE proceder jest na tyle zaawansowany, że ma swój wkład w notowany od drugiej połowy zeszłego roku spadek wartości baryłki na giełdach.

Metodologia walki musi się zmienić. Ataki lotnicze na infrastrukturę wydobywczą i transportową mają krótkotrwały efekt. Specjaliści wskazują, że szkody spowodowane w ten sposób można usunąć w dobę lub dwie. Wyzwaniem dla terrorystów byłoby zniszczenie rafinerii i innych skomplikowanych technologicznie obiektów, których Państwo Islamskie bez know-how nie będzie mogło naprawić. Ta metoda jest jednak równie wątpliwa, bo może prowadzić do uprowadzeń licznych ekspertów z branży pracujących w regionie. Poza tym infrastruktura naftowa w założeniu ma służyć nowym władzom w Syrii. Petrodolary mają stabilizować Damaszek niezależnie od tego, kto w przyszłości będzie nim rządzić. Dlatego wojskowi z zachodniej koalicji przeciwko Państwu Islamskiemu mają twardy orzech do zgryzienia.

Te dylematy wykorzystuje Władimir Putin, nawołując do odtworzenia bloku aliantów znanego z czasów II Wojny Światowej. Upraszczając rzeczywistość, pokazuje siebie jako polityka aktywnego, który w końcu zrobi porządek z Państwem Islamskim. Prawda jest jednak inna. Zaangażowanie Rosji w Syrii ma obronić reżim Baszara Asada, osłabić opozycję i podbić ceny ropy naftowej na światowych rynkach, dopiero w dalszej kolejności może potencjalnie przysłużyć się walce z przemytem. To na Zachodzie nadal spoczywa główny ciężar zmagań. Jest to powód coraz poważniejszych rozważań w sztabach świata zachodniego na temat zwiększenia zaangażowania w wojnę przeciwko Państwo Islamskiemu. Putin już je zwiększa. Napięcie w regionie będzie nadal rosło i coraz bardziej przypominało próby sił z czasów Zimnej Wojny znane z Korei, Wietnamu i innych aren rywalizacji największych potęg.

>>> Czytaj też: Duda: Chcemy, by Polska stała się centrum logistycznym dla chińskich inwestycji