Nie musimy mieć dzieci. Możemy mieszkać, gdzie chcemy. Na starość dostaniemy tyle, ile odłożyliśmy. Własność prywatna górą. Na razie te zdania są prawdziwe, ale tak nie musi być wiecznie.
Kiedyś nie było też do pomyślenia, żeby w szkole zabrakło stomatologa, żeby likwidowano połączenia kolejowe czy żeby poważne studia trwały tylko trzy lata. Ludziom nie mieściło się też w głowach, że można chcieć pracować, ale nie mieć gdzie. Rzeczywistość (pod którą najczęściej rozumiemy rachunek ekonomiczny) kazała nam zweryfikować pewne przekonania. Biorąc pod uwagę skalę wyzwania, jakie niesie ze sobą demografia, być może będziemy musieli zrewidować także twierdzenia, do których jesteśmy przywiązani znacznie bardziej.

Nie masz dzieci, płać

Wspierajmy tych, którzy mają dzieci – to doktryna obowiązująca w większości krajów UE. Na ogół jej wypełnieniem jest ustanowienie ulg w podatkach albo wypłacanie dodatków na dzieci. Od 2016 r. Polska też ma swoją „Rodzinę 500 plus”, a już wcześniej stosowała ulgę na dzieci w PIT. To metoda marchewki: zachęcajmy ludzi do powiększania rodzin, dając im coś w zamian. A co by było, gdyby odwrócić ten tok rozumowania? Może nie trzeba wspierać osób z dziećmi, tylko uprzykrzyć życie tym, którzy dzieci nie mają?
Wymyślono coś takiego, i to wieki temu. Taką podatkową metodę kija, czyli bykowe. Bezdzietni młodzi mężczyźni musieli opłacać specjalne daniny już w starożytnym Rzymie. W czasach nam bliższych bykowe stosowały Związek Radziecki i niektóre kraje satelickie, jak PRL. Do późnych lat 70. Polska Ludowa pobierała karny podatek od bezdzietnych, w różnych mutacjach, np. w latach 50. dodatkowe 20 proc. musieli oddać single, którzy ukończyli 21 lat, oraz bezdzietni małżonkowie w tym wieku. Różnił ich tylko próg dochodów, powyżej którego obowiązek zaczynał działać.
Reklama
Pomysł bykowego nie przeszedł jednak do historii wraz z upadkiem komunizmu. Wraca co jakiś czas w debacie nad wspieraniem rodzicielstwa. I to niezależnie od tego, pod jaką szerokością geograficzną się ona odbywa. Na początku 2014 r. w internetowym magazynie Slate publicysta Reihan Salam opublikował tekst, szeroko potem komentowany w amerykańskiej prasie. Swój pogląd wyłożył jasno: o ile bezdzietni mogą całkowicie oddać się pracy, robić karierę, inwestować w siebie, o tyle rodzice miewają z tym problemy. „Za każdym razem, gdy chore dziecko zatrzymuje rodzica w domu, jego pensja na tym cierpi. Albo bezpośrednio, gdy zmuszony jest wziąć bezpłatny dzień wolny, albo pośrednio, bo traci szansę na wspinanie się po korporacyjnej drabinie kariery” – pisał Salam. I postulował: powinniśmy obłożyć większym podatkiem bezdzietnych, takich, którzy zarabiają więcej niż średni dochód gospodarstwa domowego w USA, bo to da dzieciom większe szanse na dobry start, ale przede wszystkim zlikwiduje rażącą niesprawiedliwość.
Podobną dyskusję mają za sobą Niemcy. W 2012 r. grupa chadeckich polityków złożyła na ręce kanclerz Angeli Merkel projekt specjalnej opłaty, którą mieli ponosić bezdzietni. Zakładał on, że każdy dorosły powyżej 25. roku życia powinien płacić podatek dochodowy większy o punkt procentowy. W przypadku urodzenia się dziecka ta stawka miałaby maleć o połowę, a po przyjściu na świat drugiego potomka zupełnie znikać. Niemieckie bykowe miało finansować system opieki nad osobami starszymi – uznano, że ktoś, kto nie inwestuje w posiadanie dzieci, prędzej czy później przejdzie na państwowy garnuszek.
„W szczególności w odniesieniu do ubezpieczeń zdrowotnych i pielęgnacyjnych ludzie bez żadnego lub tylko z jednym dzieckiem osiągają znaczne zyski z tego powodu, że wśród ich rówieśników są osoby z dwójką i większą liczbą dzieci. A to dlatego, że gdy będą już w podeszłym wieku, otrzymają od państwa dokładnie te same usługi, choć ich wkład w nie jest wyraźnie niższy” – pisali autorzy projektu.
Polscy politycy też mieli podobne pomysły. W 2010 r. poseł PSL Mieczysław Kasprzak rzucił ideę bykowego. Argumentacja była podobna do tej, jakiej później używali zwolennicy opodatkowania bezdzietnych w Niemczech i USA: na emerytury osób bez dzieci zrzucać się będą potomkowie innych. Co jest krzywdzące, bo ci inni nie dość, że ponoszą koszty, których bezdzietni nie doświadczają, to jeszcze mają mniejsze szanse na zrobienie kariery. Swoistą wersją bykowego był podatek jednolity (obecny PIT i składki razem) zaprezentowany przez PO w końcówce kampanii wyborczej w 2015 r. Jego stawka zależała m.in. od liczby członków rodziny. Według tamtych symulacji bezdzietny singiel z zarobkami rzędu 3500 zł brutto płaciłby ok. 39,5-procentowy podatek. Mąż i ojciec kilkorga dzieci niemal o połowę mniej.

Maluchy do dziadków, nie do żłobków

Za pewnik bierzemy również następujące twierdzenie: po porodzie kobiety powinny jak najprędzej wracać na rynek pracy. Państwo, jeśli chce zachęcić do tego panie, bierze na siebie obowiązek organizacji dziennej opieki na dziećmi: żłobków, przedszkoli i szkół. A co, jeśli stworzyć takie rozwiązanie, które przeniesie ciężar opieki z instytucji na rodziny? Wyjdzie taniej – i bardziej familijnie.
Zwolennikiem takiego poglądu jest premier Węgier Viktor Orban. Zarówno szef rządu, jak i politycy z jego partii Fidesz zdają się uważać, że ze społecznego punktu widzenia nawet lepiej jest, jeśli ciężar wychowania bierze na siebie rodzina – i tej zasadzie podporządkowali swoją wizję systemu zabezpieczeń społecznych. Matki nad Balatonem mogą więc brać bardzo długie urlopy wychowawcze (trwające nawet 3 lata), w trakcie których otrzymują od państwa różne świadczenia. Przez pół roku od urodzenia młodym mamom przysługuje zasiłek TGYÁS w wysokości 70 proc. ostatniego uposażenia. Przez następne półtora roku paniom przysługuje zasiłek GYED, który również wynosi 70 proc., ale średnich zarobków z roku przed urodzeniem, i nie może być wyższy niż 70 proc. dwukrotności minimalnego wynagrodzenia (w 2017 r. jest to 178,5 tys. forintów, ok. 2,4 tys. zł miesięcznie). Wreszcie w ciągu trzeciego roku, jeśli młoda mama nie zdecyduje się na powrót do pracy (lub będzie pracować w niepełnym wymiarze, maksymalnie 30 godzin tygodniowo, ewentualnie będzie pracować z domu, bez limitu godzin), przysługuje jej niewysoki GYES (jest równy emeryturze minimalnej, która w 2017 r. wynosi 28,5 tys. forintów, niecałe 390 zł). Węgierska prorodzinność ma jednak granice – jeśli matka przed urodzeniem nie była ubezpieczona (tzn. nie płaciła składek, czyli nie pracowała), uprawniona jest do pobierania tylko tego ostatniego zasiłku.
Najciekawsze jednak jest to, że system pozwala, aby beneficjentami GYES byli dziadkowie – nawet przez cały okres jego poboru, od pierwszego do trzeciego roku życia dziecka. Warunek jest jeden – dziecko nie może korzystać ze żłobka. W ten sposób państwo „instytucjonalizuje” opiekę rodzinną, uznając zajmowanie się maluchem za realny wysiłek, powzięty z korzyścią dla całego społeczeństwa. Oferując finansową zachętę dla pozostawienia dziecka w domu, Budapeszt wpływa też na decyzje o korzystaniu z form zorganizowanej opieki dziennej, w organizacji której Węgry mają spore braki. Zresztą nawet gdyby sieć placówek była bardziej rozwinięta, to samo istnienie zachęty finansowej sprawi, że temat opieki międzypokoleniowej pojawi się pewnie w niejednej rodzinie.
Dodatkowa korzyść jest taka, że „dziadkowe” lub „babciowe” działa podobnie jak żłobek – to znaczy zdejmując z matki część obowiązków wychowawczych, pozwala jej na szybszy powrót na rynek pracy. Nie jest to element najmocniej akcentowany przez węgierskich polityków – ale już przez tureckich owszem. Tamtejsze władze w ubiegłym roku wprowadziły w dwóch prowincjach pilotażowy program wypłaty specjalnego zasiłku dla dziadków, którzy będą zajmować się wnukami. Jeśli babcia/dziadek są już na emeryturze, pieniądze – niewiele ponad 400 zł – będą wypłacane dodatkowo. Pilotaż stanowi element krajowego programu mobilizacji zawodowej, którego częścią jest aktywizacja zawodowa kobiet – w tym ułatwienie młodym mamom powrotu na rynek pracy.
Wprowadzenie jakiejś formy wynagrodzenia za opiekę nad wnukami niesie ze sobą również inne korzyści. Jest to mocny sygnał ze strony państwa, że uznaje wkład w budowę społeczeństwa za realną pracę. Zresztą nie musi się ona wiązać z przyznaniem dziadkom uposażenia, tak jak zwykłym pracownikom. Dla przykładu, brytyjski rząd w 2011 r. wprowadził następujące rozwiązanie. Za opiekę nad wnukiem do lat 12 babcia lub dziadek – o ile nie osiągnęli jeszcze wieku emerytalnego – otrzymują punkty przeliczane później na wysokość państwowej emerytury. Punkty te normalnie zostałyby przyznane matce na urlopie wychowawczym; jeśli jednak ta chce po porodzie jak najprędzej wrócić do pracy, może je przenieść na babcię/dziadka (lub innego opiekuna – członka rodziny).

Skończyć z fikcją ubezpieczeń

Inny powszechny dogmat to konieczność finansowania ze składek pracowników i pracodawców państwowych ubezpieczeń społecznych. W systemie zdefiniowanej składki, jaki obowiązuje w Polsce, to od wielkości tych składek, czasu ich odprowadzania i przewidywanej długości życia na emeryturze zależy wielkość wypłacanego potem świadczenia. Konstrukcja wydaje się optymalna: im dłużej będziesz pracował, im bardziej się starał (więcej zarabiał), tym większą dostaniesz emeryturę. Jej działanie jednak optymalne nie jest. Tak zwane umowy śmieciowe, specjalny sposób ozusowania działalności gospodarczej czy polityczne manipulowanie wysokością wieku emerytalnego mocno ten mechanizm rozregulowują. Na koniec może się okazać, że wielu kończacych karierę dostanie gwarantowaną emeryturę minimalną – o ile będą mieli odpowiednio długi składkowy staż. Jeśli nie będą go mieli, to dostaną emerytury groszowe i ustawią się w kolejkach do pomocy społecznej.
Może więc odwrócić bieguny i dać sobie spokój ze składkami? Trzeba tylko zmienić system podatkowy w taki, by zapewniał więcej dochodów do budżetu, z którego opłacane byłyby świadczenia równe dla wszystkich. To tzw. emerytura obywatelska. W Polsce ma zwolenników z lewa i z prawa, jej wprowadzenie przed kilkoma laty lansowało m.in. Centrum im. Adama Smitha, ale i Twój Ruch z Januszem Palikotem wpisał ją do programu wyborczego. Zasada: każdy obywatel RP miałby prawo do gwarantowanej, równej emerytury. System byłby bezskładkowy i finansowany bezpośrednio z budżetu (płaconych podatków). Autorzy pomysłu byli zdania, że takie emerytalne zrównanie byłoby tańsze dla finansów publicznych, a ryzyko, że ktoś dorobił się tylko groszowej emerytury, bo za krótko pracował, zostałoby wyeliminowane.
Co prawda, emerytura obywatelska w takiej wersji nie działa nigdzie na świecie, ale kilka krajów modyfikuje swoje systemy w taki sposób, że coraz bardziej ją one przypominają. Najświeższy przykład to reforma emerytalna w Wielkiej Brytanii (2016 r.). System co do zasady oferuje równą dla wszystkich emeryturę państwową w wysokości 159 funtów i 55 pensów tygodniowo. Ale żeby uzyskać prawo do świadczenia, emeryt musi mieć za sobą minimum 10 lat ubezpieczenia (płacić składki albo być ubezpieczonym jako bezrobotny czy rodzic na urlopie wychowawczym). Żeby dostawać pełne świadczenie, tych lat musi się uzbierać minimum 35.
Bazową równą emeryturę finansowaną z budżetu ma Kanada. Świadczenie – Old Age Security Pension – co do zasady jest równe dla każdego beneficjenta. Podstawowa emerytura z OASP to teraz nieco ponad 578 dol. kanadyjskich miesięcznie. Historie zatrudnienia i odprowadzanych składek nie mają tu znaczenia, ale nie znaczy to, że przyznanie emerytury jest bezwarunkowe. Poza osiągnięciem wieku emerytalnego (65 lat) i posiadaniem obywatelstwa kraju – trzeba jeszcze wykazać odpowiednio długą rezydenturę, czyli mieszkać w Kanadzie minimum 10 lat po ukończeniu 18. roku życia. Ale OASP to niejedyny element kanadyjskiego systemu emerytalnego; jest jeszcze Canada Pension Plan, w którym uczestniczą wszyscy pracujący w Kanadzie. Wielkość emerytur wypłacanych z planu zależy od okresu składkowego i wielkości wpłacanych składek. Co do zasady emerytura się należy po ukończeniu 65 lat, ale można ją pobierać już w wieku 60 lat – tyle że będzie o 36 proc. niższa. Z kolei pracując do 70. roku życia, emeryt może powiększyć sobie świadczenie o 42 proc. w porównaniu ze standardowym.

Wolny rynek? Nie trzeba

Prawdziwym fundamentem współczesnej gospodarki kapitalistycznej jest przedsiębiorczość. Dodajmy – wolna przedsiębiorczość. Polska ustawa o swobodzie działalności gospodarczej stwierdza dość jasno: „Podejmowanie, wykonywanie i zakończenie działalności gospodarczej jest wolne dla każdego na równych prawach, z zachowaniem warunków określonych przepisami prawa”. Im więcej swobody w prowadzeniu firmy, im bliżej złotej zasady „co nie jest zabronione, jest dozwolone”, tym sprawniejsza gospodarka i większe szanse na ogólny dobrostan. To liberalny kanon. Kanon, który na naszych oczach właśnie upada.
Jak? Nie chodzi tylko o protekcjonistyczne zapędy nowego prezydenta USA. Czy o to, że kraje grupy G-20 – klubu najbogatszych państw świata – na ostatnim spotkaniu przed kilkoma tygodniami nie były w stanie porozumieć się w sprawie jednoznacznego poparcia dla idei wolnego handlu. A taka deklaracja w końcowym komunikacie odrzucająca protekcjonizm była tradycją. Chodzi o swobodę prowadzenia małych biznesów. Na przykład aptek. Dowód, że odbieranie tej swobody nie jest już gospodarczym świętokradztwem, mamy właśnie na własnym podwórku. Po wielu latach starań samorząd aptekarski przekonał polityków, że jednak nie każdy może posiadać aptekę. Sejm na krótko przed Wielkanocą przyjął ustawę, która zamyka ten rynek przed nieaptekarzami. By otworzyć nową aptekę, trzeba być farmaceutą. Jeden właściciel może mieć najwyżej cztery takie punkty. Konkurujące ze sobą sklepy będzie musiała dzielić odległość przynajmniej 500 metrów, a pozwolenia na otwarcie nowej placówki będą wydawane tylko tam, gdzie będzie przypadać na nią minimum 3 tys. osób. Każda z tych regulacji – jakby ich nie tłumaczyć – jest zaprzeczeniem swobody działalności gospodarczej.
Inny przykład obalania kanonu swobody działalności gospodarczej: jednolita cena książki. Pomysł forsuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, ale nie jest to polski wynalazek. Sprowadza się on do tego, że to wydawca przez określony czas od premiery książki ustala jej cenę, która obowiązuje wszystkich sprzedawców. W polskiej wersji cena jednolita obowiązywałaby przez rok, maksymalny rabat, jakiego w tym czasie mógłby udzielić sprzedawca, to 5 proc. Projekt popiera organizacja branżowa, Polska Izba Książki, reprezentująca wydawców. Jednolita cena to nic innego jak uniemożliwienie wolnorynkowej konkurencji na rynku książki. Pozbawia księgarnie podstawowego narzędzia do budowania przewagi konkurencyjnej. Zwłaszcza te, które przez niskie koszty działalności mogą sobie na to pozwolić, bo działają tylko w internecie.

Prywatne? Dziękujemy

W czasach, kiedy na czele resortu rozwoju stoi człowiek, który publicznie chwali książkę „Przedsiębiorcze państwo”, do powszechnego użytku wchodzi słowo „repolonizacja”, a za najbardziej rentownymi kopalniami nie stoi Skarb Państwa, trudno uznać, że na pytanie: „Czy prywatyzować?”, odpowiedź wciąż brzmi – nie: czy, ale kiedy. Nie każda prywatyzacja jednak jest udana i – co ważniejsze – nie każda jest pożądana.
Przykładów najlepiej jest poszukać tam, gdzie prymat prywatnego nad państwowym jest laicką religią, czyli po drugiej stronie kanału La Manche. Nie zawsze tak było; wszak jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku laburzyści znacjonalizowali m.in. hutnictwo i motoryzację. Być może dlatego, kiedy do władzy doszli konserwatyści z Margaret Thatcher na czele, zaczęli prywatyzować wszystko, włącznie z dostawcami wody pitnej dla ludności. Wiele z tych działań uznawanych jest za sukces, ale nie wszystkie. Najbardziej kontrowersyjne było przekazanie w prywatne ręce przewozów kolejowych, na co zdecydował się premier John Major w 1994 r. Na mocy tej prywatyzacji oddzielono nadzór nad infrastrukturą od przewozów (tak jak parę lat później w Polsce), a Wielką Brytanię podzielono na kilkanaście części – zwanych „franczyzami” lub „koncesjami” – w ramach których prywatne firmy obejmują prawo do organizacji przewozów osobowych. Zwolennicy prywatyzacji mówią, że dowodem na jej sukces jest chociażby fakt, że jeszcze nigdy tylu pasażerów nie korzystało z kolei. Krytycy wypominają, że prywatyzacja zapóźniła cywilizacyjne brytyjskie drogi żelazne, zwłaszcza jeśli idzie o linie dużych prędkości (niewiele ponad 100 km w Wielkiej Brytanii, prawie 2,5 tys. km we Francji). Oraz że nowy system w ostatecznym rozrachunku znacznie więcej kosztuje.
Na papierze brytyjski podatnik dosypuje przewoźnikom tylko subwencję na organizację przejazdów – wyższą na mniej obciążonych liniach. Ukryty koszt stanowią obniżki opłat za korzystanie z infrastruktury, które systematycznie maleją. Sieć kolejową utrzymuje państwowy podmiot pod nazwą Network Rail; jeśli za mało zarabia na udostępnianiu infrastruktury, musi pożyczać pieniądze. Dług zarządcy infrastruktury w ub.r. wyniósł 41 mld funtów, czyli 200 mld zł – kwota, przy której zadłużenie PKP wygląda jak niezapłacony abonament radiowo-telewizyjny. Sytuacja jest tak zła, że firma więcej pieniędzy wydaje na obsługę zadłużenia niż utrzymanie infrastruktury.
Zdaniem krytyków państwo lepiej sobie radzi z prowadzeniem kolejowego biznesu. Jako przykład podają połączenia dalekobieżne przebiegające wzdłuż wschodniego wybrzeża (z Londynu przez York i dalej do Szkocji). W 2009 r. rząd odebrał koncesję na organizację przewozów na tej trasie firmie National Express, która pomimo sowitych subwencji nie była w stanie na nich zarabiać. Tymczasem specjalnie powołany do tego celu publiczny podmiot wpłacił w ciągu kilku lat do kasy państwa około miliarda funtów. Pomimo dużego oporu przed reprywatyzacją, Londyn ponownie oddał wschodnie połączenia w prywatne ręce w 2015 r.
Zresztą idea państwowego właściciela (czy współwłaściciela) przestaje budzić postrach. Mariana Mazzucato, autorka książki „Przedsiębiorcze państwo”, zaproponowała niedawno, żeby państwa mogły obejmować udziały w firmach komercjalizujących z powodzeniem technologie, na rozwój których przeznaczany był grosz publiczny.

Tam nie można mieszkać

Obecnie każdy może mieszkać, gdzie chce. To olbrzymi komfort – niestety niosący ze sobą ryzyko w postaci ukrytych kosztów, i to niemałych. Możemy to nazwać problemem „ostatniej mili”, tyle że nie w telekomunikacji (gdzie termin ten odnosi się do faktu, że taniej jest podciągnąć internet do bloku, w którym jest 100 mieszkań, niż do kilku wiosek, w których razem jest 100 domów), tylko w usługach publicznych. Taniej i efektywniej jest zapewnić dostęp do edukacji i służby zdrowia w sytuacji, kiedy dana populacja jest skoncentrowana na niewielkim obszarze, niż gdy jest rozproszona po jakimś bezludziu.
Na ile realny jest to problem, ukazała niedawna sprawa z wycofaniem się przewoźnika autobusowego ze świadczenia usług na terenie kilku bieszczadzkich gmin, wobec czego zostały one bez żadnej formy zorganizowanego transportu zbiorowego. Odległości i niska gęstość zaludnienia sprawiają, że jednostkowy koszt zapewnienia dostępu do usługi publicznej – czy będzie to szkolny autobus, czy gwarantowany dojazd karetki w czasie poniżej 20 min – rośnie skokowo. Co więcej, wyzwania te stoją często przed gminami, które nie mają potencjału rozwojowego; nie zapewniając perspektyw, cierpią dodatkowo z powodu emigracji. Dzisiejsze kierunki polityk rozwoju regionalnego idą w tym kierunku, aby przeciwdziałać tym zjawiskom i dać prowincji impuls do rozwoju. Realna jest jednak możliwość, że ten kierunek to jedynie podtrzymywanie fikcji i że w przyszłości nie będzie nas stać na jej utrzymanie. Być może nie czeka nas planowa depopulacja, ale możemy liczyć się z ograniczeniami w swobodzie doboru miejsca zamieszkania.
W ubiegłym roku w Irlandii furorę zrobiło wystąpienie byłego dyrektora generalnego w ministerstwie finansów Johna Morana podczas konferencji Dublin 2050. Nazwał on dokładanie pieniędzy do notorycznie nierentownych samorządów marnotrawstwem i zaproponował skierowanie tych środków na realizację zupełnie innej wizji rozwoju. Takiej, w której rząd przyspieszy urbanizację, nie tylko poprawiając warunki życia w miastach, ale też przyczyni się do powstania zupełnie nowych. Moran uznał, że celowa byłaby rozbudowa jednego z niewielkich ośrodków do miasta liczącego 700–800 tys. osób, tak aby odciążyć stolicę kraju, która puchnie niewspółmiernie do swoich możliwości. Były urzędnik zaapelował też do władz kraju o szczerą rozmowę ze społeczeństwem o rozwoju regionów – taką, w której politycy nie będą się bali powiedzieć swoim wyborcom: nie stać nas na utrzymanie waszego sposobu życia.
Już dzisiaj w każdym rozwiniętym kraju funkcjonują „pasy rdzy” – obszary bez perspektyw, gdzie nie ma szans zapewnić wszystkim mieszkańcom godziwego życia (zdolności do samodzielnego utrzymania się). Przed rosnącymi kosztami zapewniania usług publicznych na tych obszarach stara się bronić m.in. Japonia, przekonana, że technologia pozwoli utrzymać zarówno dostęp do nich, jak i ich jakość. Z tego względu premier Shinzo Abe chciałby, żeby do położonych z dala od obszarów miejskich osad regularnie docierały drony, np. z pocztą. Rząd liczy na to, że taka usługa wystartuje już w 2018 r. Nawet jeśli jednak technologia pomoże nam dostarczyć zakupy do domu na odludziu, nie pomoże w dostarczeniu tam pracy – lub ekipy medyków na wypadek zagrożenia dla zdrowia lub życia. Prędzej czy później z tym wyzwaniem trzeba będzie się zmierzyć.
To jednak będzie problem, bo współczesna władza – nie tylko w Polsce – ma problem z komunikowaniem wyzwań, jakie niesie przyszłość, i wyrzeczeń, jakie w związku z tym trzeba będzie ponieść. Zresztą problem jest nie tylko po stronie rządzących – także elektorat alergicznie reaguje na zapowiedzi rewolucji, słusznie obawiając się, że jej konsekwencje poniosą zwykli ludzie. Dopóki niechęć władzy do zmian, zawieszona na niechęci ludzi do zmian, będzie się utrzymywać, dopóty przeprowadzanie takich idących w poprzek starym dogmatom będzie bardzo trudne.