Jak dodał, dyrektywa ma na celu wyeliminowanie polskich firm z rynków państw zachodnich i przejęcie polskich fachowców przez zachodnie firmy.

Chodzi o budzący kontrowersje projekt Komisji Europejskiej z marca 2016 roku, który zakłada, że pracownik delegowany, czyli wysłany przez pracodawcę do pracy w innym kraju UE, ma otrzymywać takie samo wynagrodzenie, jakie otrzymuje za tę samą pracę pracownik lokalny. Projektowi sprzeciwia się Polska, bo uważa, że uderzy on w konkurencyjność polskich firm i miejsca pracy.

Prace na projektem dyrektywy są na ostatniej prostej i obecnie zajmują się nim równolegle europarlament i Rada UE, w skład której wchodzą państwa członkowskie. Obie instytucje przygotowują poprawki do projektu KE. Prezydencja maltańska chce zakończyć prace do końca czerwca.

Choć KE przedstawiając dyrektywę często mówi o dumpingu społecznym i zasadach równego traktowania pracowników w UE, wielu ekspertów wskazuje, że chodzi tak naprawdę o ochronę rynków bogatych państw Europy Zachodniej przed konkurencją ze strony firm i pracowników z Europy Środkowej i Wschodniej.

Reklama

„To walka o miejsca pracy. We Francji, Belgii czy Holandii już nawet się nie ukrywa tego, że dyrektywa ma mieć protekcjonistyczny cel. Oczywiście nie używa się słowa protekcjonizm, lecz mówi się o ochronie lokalnych rynków przed dumpingiem społecznym i nieuczciwą konkurencją firm i pracowników z Europy Wschodniej. Te zjawiska faktycznie występują w UE, tylko ich źródłem nie jest delegowanie pracowników, lecz praca na czarno i fikcyjne samozatrudnienie” – powiedział PAP Benio.

Wyjaśnił, że to dlatego, iż osób samozatrudnionych nie chronią przepisy o minimalnym wynagrodzeniu, a dyrektywa o pracownikach delegowanych nie ma wobec nich w ogóle zastosowania. „Badacze z belgijskiego Instytutu HIVA przy Uniwersytecie w Leuven, kilka tygodni temu opublikowali badania, w których wyliczyli, że w branży budowlanej w Belgii aż 40 proc. pracowników delegowanych z Polski to osoby samozatrudnione” – powiedział ekspert.

Dodał, że tych 40 proc. nie dotyczą belgijskie przepisy o minimalnym wynagrodzeniu czy czasie pracy. „Samozatrudnieni płacą też niewielkie składki na ubezpieczenie społeczne. Oprócz tego istnieje problem zatrudnienia na czarno. Brukselski think tank Bruegel szacuje, że na jednego delegowanego pracownika na belgijskich budowach przypada 20 pracowników pracujących na czarno. Tak duża skala tego zjawiska faktycznie prowadzi do zaniżania kosztów pracy, tyle że w ogóle nie dotyczy pracowników delegowanych” – uważa Benio.

Jego zdaniem prace instytucji unijnych można porównać do próby "domykania furtki, gdy wokół posesji nie ma płotu". "Ci, którzy chcą działać legalnie i którym Komisja Europejska powinna sprzyjać, będą mieli coraz cięższe życie, natomiast tych, którzy omijają prawo, Komisja wydaje się nie zauważać" – zaznaczył.

Benio uważa, że państwa Europy Środkowej i Wschodniej mają dużo słabszą siłę oddziaływania na proces decyzyjny w sprawie dyrektywy, zarówno w Parlamencie Europejskim jak i w Radzie UE. "Stanowisko polskiego rządu było bardzo dobre, gdy rok temu trzecia część UE pokazała Komisji żółtą kartkę. Obecnie jednak, jeśli nie zaczniemy sami proponować kompromisowych rozwiązań, to rewizja zostanie uchwalona w najgorszym dla nas kształcie. Ciągle uważam, że ten projekt da się uratować" – powiedział.

Zaznaczył, że polski rząd może próbować budować częściową koalicję z Niemcami, którym zależy na pracownikach delegowanych. "Bardzo ważnym graczem z naszego punktu widzenia są też Hiszpanie. Ten kraj był kiedyś pionierem eksportu usług – delegował ogromną liczbę pracowników w Europie, ale też przyjmował ich bardzo dużo. Od kryzysu gospodarczego Hiszpania stała się jednak państwem głównie delegującym" – wyjaśnił.

Dodał, że "Hiszpania, ze względów ambicjonalnych nie chce stawać po stronie państw Europy Środkowej i Wschodniej". "Jednak zablokowanie tych przepisów leży w interesie hiszpańskich firm i pracowników. Myślę, że warto przekonać Hiszpanów, żeby stanęli po właściwej stronie" – zaznaczył.

Ekspert dodał, że w maju komisja prawna oraz komisja ds. rynku wewnętrznego PE krytycznie odniosły się projektu, wskazując m.in. że ingeruje w zasadę swobody świadczenia usług oraz swobodnego wyboru właściwego prawa pracy. Nie zważając na to, kierująca pracami nad dyrektywą w PE komisja ds. zatrudnienia zaproponowała poprawki, które idą jeszcze dalej, niż propozycja KE.

„KE chciała, żeby prawo pracy kraju przyjmującego obowiązywało tylko tych pracowników, którzy są delegowani na dłuższy okres. Komisja ds. zatrudnienia Parlamentu Europejskiego skłania się jednak ku poprawce, zgodnie z którą nawet krótkie wyjazdy byłyby objęte przepisami prawa pracy kraju przyjmującego. Stosowanie tej zasady wobec pracowników delegowanych na krótkie okresy byłoby naruszeniem utrwalonych w prawie europejskim klauzul ochronnych gwarantujących pracownikom pewność prawa” – zaznaczył Benio.

Dyrektywa o pracownikach delegowanych była głównym tematem niedawnego spotkania prezydenta Francji Emmanuela Macrona i szefa Komisji Europejskiej Jean-Claude'a Junckera. "Zasadą powinno być, że jeśli wykonujesz taką samą pracę w tym samym miejscu, powinieneś otrzymywać za to taką samą płacę. To zasada, której powinniśmy się trzymać. Prezydent Francji i ja uważamy, że nie ma miejsca na dumping społeczny w Europie" - powiedział po tym spotkaniu Juncker. Macron podkreślił z kolei, że Europa musi "chronić ludzi" i stąd projekt dyrektywy o pracownikach delegowanych.

Z Brukseli Łukasz Osiński

>>> Czytaj też: Kolejny sojusznik przeciw Nord Stream 2. Greenpeace krytykuje projekt