Jeżeli ktoś jeszcze się łudzi, że prowadzi konto na Facebooku, Twitterze czy Instagramie, by mieć lepszy kontakt ze znajomymi, czytać ciekawe rzeczy czy oglądać piękne zdjęcia, to najwyższy czas otworzyć oczy. Jesteśmy tam, bo pragniemy akceptacji i poklasku
Nawet jeśli znamy i rozumiemy sposób działania mediów społecznościowych, to i tak dajemy się manipulować. Ich podstawą jest przecież korzystanie ze starych, dobrych mechanizmów społecznych. Np. spłycenia emocji tak, by były prostsze do wyrażenia. W postaci kilku zdań tekstu, zdjęcia czy krótkiego nagrania. Nie musimy obawiać się bezpośredniego kontaktu i natychmiastowej, trudnej do przewidzenia reakcji odbiorcy. Tu mamy szansę na większą kontrolę własnego wizerunku
Wiceminister sprawiedliwości na Twitterze nawołujący „Za #rimini dla tych bydlaków powinna być kara śmierci. Choć dla tego konkretnego przypadku przywrócił bym również tortury”.
Były minister spraw zagranicznych i obrony narodowej o ówczesnej premier (także na Twitterze): „Wredny babsztyl śmie grozić »aferami«,w których nie postawiono nawet zarzutów, o wyrokach nie wspominając. Lepiej by przeprosiła za osławiony audyt, za haniebny list do przywódców Europy ws. Tuska i za próbę wrobienia chłopaka we własny wypadek samochodowy”.
Bibliotekarka z Tomaszewic koło Lublina, tym razem na Facebooku: „ale Polacy nie mordowali Żydów, to Żydzi mordowali Żydów i Polaków, a jeśli chodzi o imigrantów, to proponuję iść i dać się im zgwałcić, bo trzeba robić to, co oni lubią”.
Reklama
Dwie nastolatki z Warszawy na Snapchacie: „Na samym wejściu ochroniarz kazał nam się rozebrać. Musiałyśmy zostać w samej bieliźnie. Musiałyśmy oddać wszystko. Zabawa była za....sta. Jesteśmy całe poobijane i mamy mnóstwo siniaków. Obczajcie moich nowych znajomych na Facebooku. Możecie wierzyć lub nie, ale serio za....ście mnie wy....ali. Gdy po paru upojnych godzinach wyszłyśmy z autokaru, ludzie bili nam brawo. Ja jestem z siebie dumna”.
Nie anonimowo, gdzieś na forum, tylko pod własnym nazwiskiem, ze zdjęciem. Politycy, osoby publiczne, celebryci, lecz także zwykli bibliotekarze czy normalne dziewczyny marzące o chwili sławy. W mediach społecznościowych, gdzie każdemu z nas wydaje się, że jest centrum własnej opowieści, coraz częściej puszczają hamulce. I nie chodzi tylko o obelgi, inwektywy czy cięte riposty. Wrzucamy portrety dzieci, zdjęcia ze ślubów i pogrzebów, robione przed, w trakcie i po kolejnych wydarzeniach, które jeszcze niedawno postrzegaliśmy jako prywatne. A wszystko po to, by zebrać kolejne lajki, udostępnienia i komentarze. Bez nich, bez tych cyfrowych emocji, gości w naszym życiu dziwna pustka.
Coraz częściej nasze poczucie tożsamości kształtuje się za pośrednictwem tego, co udostępniamy w internecie i w jaki sposób to robimy. A z sieciowych zachowań znajomych, tego, co „szerują” i komentują, czerpiemy wiedzę na temat tego, co jest akceptowalne. I staramy się zachowywać podobnie. Taka publiczna aprobata jest upajająca. Tak bardzo, że te e-emocje zaczynają sterować życiem miliardów posiadaczy kont w serwisach społecznościowych.

Pięć lat z życia

Banałem już jest opowiadanie o nowej piramidzie Maslowa, uwzględniającej nowoczesne potrzeby człowieka. Takiej, w której u podstawy – tak jak potrzeby fizyczne, niezbędne do swobodnego funkcjonowania – umieszcza się również dostęp do prądu i wi-fi. Niewiele wyżej, czyli na poziomie potrzeby bezpieczeństwa, znajduje się zaś swobodny dostęp do mediów społecznościowych.
W świecie, gdzie Facebook już dobre kilka miesięcy temu przekroczył dwa miliardy kont, na Instagram trafia codziennie 95 mln nowych zdjęć i filmików, a każdy z użytkowników spędza w serwisach społecznościowych średnio niemal dwie godziny dziennie, również reszta tej piramidy wymaga przemyślenia.
I takie zestawienia naszych potrzeb już są tworzone. Na razie prześmiewczo, trochę jak memy. Ale pokazują zadziwiająco dobrze zanalizowany świat mediów społecznościowych. Bezpieczeństwo (ekonomiczne, na rynku pracy) znajdujemy na LinkedIn, miłość i przynależność – na Facebooku, potrzebę uznania – na Twitterze, YouTubie i Instagramie, wreszcie samorealizację – na Wikipedii czy blogach.
Możemy spojrzeć na taki podział z dystansem i pomyśleć, że nas to nie dotyczy. Bo przecież wiemy doskonale, po co są media społecznościowe i korzystamy z nich świadomie, nie pozwalając, by grały na naszych emocjach. Ale to tylko złudzenie.
– Nawet jeśli znamy i rozumiemy sposób działania mediów społecznościowych, to i tak dajemy się manipulować. Ich podstawą jest przecież korzystanie ze starych, dobrych mechanizmów społecznych, które dodatkowo wzmacniają – opowiada Anna Mierzyńska, była dziennikarka, a obecnie blogerka specjalizująca się w analizie tego, co robimy w społecznościówkach. To wzmocnienie działa na kilku poziomach. – Przede wszystkim poprzez spłycenie emocji tak, by były prostsze do wyrażenia. W postaci kilku zdań tekstu, zdjęcia czy krótkiego nagrania. Ułatwiają nam również wyrażanie tych emocji. Nie musimy obawiać się bezpośredniego kontaktu i natychmiastowej, trudnej do przewidzenia reakcji odbiorcy. Tu mamy szansę na większą kontrolę własnego wizerunku i w efekcie łatwiej jest się z emocjami otwierać – tłumaczy Mierzyńska.
– Według klasycznej teorii ekspresji Paula Ekmana istnieje sześć uniwersalnych wzorców emocji: radość, złość, wstręt, smutek, zaskoczenie, strach. Potrafimy je rozpoznać z mimiki twarzy odbiorcy. Tak jest choćby z tak zwaną lwią bruzdą, która ukazuje wstręt i jest tak samo rozpoznawana we wszystkich kulturach. I to, co trudno ukryć czy zamaskować w świecie rzeczywistym, jest znacznie prostsze do kontrolowania w tym wirtualnym – zauważa Krzysztof Zieliński, ekspert Gemiusa, i tłumaczy, że w efekcie często jest nam się łatwiej otworzyć w społecznościówkach. – Zresztą one nas cały czas do tego nakłaniają. To pytanie Facebooka, które wita każdego użytkownika „Co u ciebie?” i wprost zaprasza, by tym, co się dzieje, choćby błahym, się podzielić – dodaje ekspert.
Im bardziej się dzielimy, tym bardziej przywiązujemy się do e-emocji. A im bardziej nam na nich zależy, tym więcej czasu poświęcamy kontaktom za pośrednictwem mediów społecznościowych. I widać to wyraźnie w globalnych danych. Jak podliczyli kilka miesięcy temu analitycy amerykańskiego serwisu Social Media Today, czas spędzany na platformach społecznościowych jest oszałamiający. Średnio użytkownicy piszą, wrzucają zdjęcia, komentują, czytają, lajkują przez 116 minut dziennie. W ciągu całego życia daje to aż 5 lat i 4 miesiące w świecie wirtualnych emocji. Na razie, bo przecież media te rozwijają się i zajmują coraz więcej naszej uwagi. Już w tym momencie socjalizowanie się w internecie jest dla nas bardziej absorbujące niż jedzenie, picie, mycie, ubieranie, a nawet bezpośrednie, tradycyjne rozmowy.

>>> Polecamy: Kupujesz polskie produkty? Tak ci się tylko wydaje

Sieciowe Ja

Dla mediów społecznościowych to i tak wciąż za mało. Tak bardzo potrzebują naszych klików i tym samym wpływów z reklam, że co chwilę dają nam kolejne błyskotki, byle tylko zatrzymać nas na dłużej. A to opcję relacjonowania na żywo za pomocą streamingu tego, co się u nas dzieje, a to wideo i zdjęcia obrotowe (360 stopni), pewnie lada chwila pojawi się w nich rozszerzona rzeczywistość. Mark Zuckerberg nie ukrywa, że to jest plan dla Facebooka na najbliższych kilka lat. Jednak nowe funkcje to tylko gadżety. Kluczowe jest to, by użytkownicy chcieli spędzać w sieci czas, i to jak najbardziej aktywnie.
– Tu właśnie niezbędne są emocje. Same funkcje informacyjne, kreacyjne czy zapewnienia kontaktu z innymi, owszem, są ważne, ale bez uruchomienia czynnika sentymentu byłyby to tylko kolejne usługi sieciowe. Takie, które łatwo włączyć i wyłączyć. A w socialach? Tu chcemy być cały czas, bo dostajemy w nich i za ich pośrednictwem silne emocjonalne komunikaty. A to naprawdę przywiązuje, wręcz uzależnia – zauważa Mierzyńska.
I to wcale nie jest przesadzona opinia. „Byłam zszokowana, gdy przyjęłam pacjenta na oddział psychiatryczny, ponieważ coś, co zobaczył na Facebooku, załamało go nerwowo. Zdałam sobie sprawę, że coraz częściej obserwuję wpływ tego portalu na ludzi. Jedna pacjentka odwołała dwie sesje z rzędu po tym, jak przyjaciele skomentowali jej aktualne zdjęcia, pisząc, że się roztyła” – pisze dr Suzana E. Flores, psycholożka kliniczna, specjalistka w zakresie terapii uzależnień, w książce „Sfejsowani. Jak media społecznościowe wpływają na nasze życie, emocje i relacje z innymi”. Na podstawie setek przeprowadzonych wywiadów postawiła diagnozę, że mamy do czynienia z syndromem FAD, Facebook Addiction Disorder, czyli po prostu uzależnieniem od fejsa.
Jak to możliwe? Facebook, podobnie jak alkohol czy zakupy, pobudza tę część układu nerwowego, która odpowiedzialna jest za poczucie nagrody. Mózg uwalnia zastrzyk dopaminy, gdy jesteśmy doceniani, gdy zbieramy dziesiątki, setki, tysiące lajków. „Uzależniamy się od tego haju i zaglądamy na Facebooka w pogoni za nim. Potrzebujemy kolejnej dawki” – tłumaczy w książce dr Flores.
Ale to, co badaczka pisze o FAD, odnosi się do wszystkich mediów społecznościowych, a przynajmniej tych, które skutecznie grają na naszych emocjach.
– Mózg odpowiada na media społecznościowe w podobny sposób jak na kontakty w rzeczywistym świecie, strzałami dopaminy, neuroprzekaźnika odpowiedzialnego za poczucie przyjemności – tłumaczy dr Kristin Wilson, szefowa badań klinicznych w Newport Academy, i wskazuje, że oczywiście największą podatność na ten efekt mają nastolatki. – Żądza kolejnych strzałów dopaminy jest tu naprawdę na poziomie uzależnienia – tłumaczy.

Psychologia lajka

Oczywiście najłatwiej jest grać na emocjach pozytywnych, na potrzebie akceptacji i docenienia. Zuckerberg, wprowadzając przycisk „I like it”, okazał się więc geniuszem. Tej prostej funkcjonalności Facebook zawdzięcza wielką popularność. I to dzięki niej – jak opisuje Flores w „Sfejsowanych” – możliwy jest proces silnego przywiązania użytkowników. Kolejne lajki podnoszą nam samoocenę, ale chcemy ich więcej i więcej. A więc jesteśmy też gotowi na coraz więcej, by je zdobywać. Odsłaniać prywatne życie, wrzucać bardziej kontrowersyjne zdjęcia, opisywać coraz bardziej emocjonalne sytuacje. Reakcja jest na tyle silna, że mamy wręcz do czynienia ze zjawiskami impulsywnej żądzy akceptacji. Żeby to uzyskać, o wiele częściej niż dawniej wchodzimy w publiczne interakcje, a rzadziej zachowujemy dla siebie prywatne aspekty naszego życia. Zwłaszcza że uwielbiamy mówić o sobie. Naukowcy Laboratorium Społeczno-Poznawczego oraz Neurobiologii Emocji Uniwersytetu Harvarda odkryli, że opowiadanie o sobie zwiększa aktywność w tych samych obszarach mózgu, co jedzenie czy seks. W social mediach nie trzeba czekać na odbiorcę, który nas wysłucha, nie trzeba płacić za terapię, w której będzie się komu zwierzać, serwis jest przecież skonstruowany po to, by każdy mógł do woli snuć o sobie opowieści.
– Co więcej, nawet jeśli nie chcemy bezpośrednio uzewnętrzniać naszych poglądów czy doświadczeń, to media społecznościowe dają nam łatwy sposób na to, by obejść takie ograniczenie. Wystarczy przecież udostępnić czy „olajkować” cudzy wpis, tekst czy opinię, co pozwala na to, by nie przekraczając własnej strefy komfortu, nadal móc walczyć o atencję – tłumaczy Zieliński z Gemiusa.
Jak bardzo mocno to nas przywiązuje, udowadniają badania Andrew T. Stephena, profesora zarządzania na uniwersytecie w Pittsburghu, oraz Keitha Wilcoxa z Columbia Business School. Z ich ustaleń wynika, że osoby często otrzymujące lajki potrafiły tracić samokontrolę w rzeczywistym życiu, np. miały częściej wyższe debety na kartach kredytowych, a nawet nadwagę. Ciągle szukały kolejnych doświadczeń, które można pokazać w social mediach i w efekcie decydowały się na większe wydatki lub nie potrafiły opanować apetytu.
„Mój kuzyn udostępnił zdjęcie z imprezy, na którym leży w wymiocinach. Dziewczyny się rozbierają; chłopaki ćpają. To zapewnia uwagę” – to słowa jednej z pacjentek dr Flores, cytowane w „Sfejsowanych”. Ale czy ta historia jest jeszcze zaskakująca w czasach, gdy nieletni model buduje swoją popularność, pokazując na Snapchacie penisa, nastolatki opowiadają o grupowym seksie, jaki uprawiały w autobusie z zespołem hiphopowym, a posłanka na Sejm RP na Facebooku o samobójstwie homoseksualnego 14-latka pisze: „Nie siejcie patologii, nie będzie jej śmiertelnego żniwa”? To, co brzmi jak historie z żerującego na najniższych instynktach telewizyjnego show Jerry’ego Springera, dostępne jest dla każdego, wszędzie i od ręki. I jak widać, żądza sieciowej atencji niekoniecznie jest nastawiona tylko na proste, ciepłe lajki. – Oczywiście, że bardziej naturalną emocją, jakiej potrzebujemy, jest akceptacja. Media społecznościowe równie skutecznie bazują także na potrzebie wyróżnienia się, kreacji, bycia uznanym, choćby i w sposób kontrowersyjny – podkreśla Zieliński.

>>> Czytaj również: Umysłem można zmienić życie? Psychoterapeutka: Sama tego uczyłam, ale to ułuda [WYWIAD]

Troll w każdym z nas

Zaskakująca, brzydka prawda jest jednak taka, że to wcale nie pozytywne treści nas pociągają najbardziej w mediach społecznościowych. Trzy lata temu wydało się, że w styczniu 2012 r. przez tydzień Facebook współpracował z Uniwersytetem Cornella oraz Uniwersytetem Kalifornijskim w San Francisco, przeprowadzając eksperyment społeczny na prawie 700 tys. użytkowników, których badano pod kątem reakcji emocjonalnych na fragmenty treści. Nie uprzedzano ich o udziale, więc nieświadomie pomogli oni naukowcom dowiedzieć się, że ludzie, którzy czytają mniej pozytywnych słów, są podatni na udostępnianie większej liczby negatywnych statusów, podczas gdy z użytkownikami mającymi kontakt z mniejszą liczbą negatywnych przekazów działo się coś wręcz przeciwnego.
Podobny eksperyment – tym razem jednak już za wiedzą badanych – badacze z Uniwersytetu Cornella przeprowadzili niedawno we współpracy z Uniwersytetem Stanforda. Eksperyment składał się z dwóch części. W pierwszej poddawano uczestników testowi, który zawierał bardzo łatwe lub bardzo trudne pytania. W drugiej części wszystkich zaproszono do przeczytania w internecie artykułu i zaangażowania się w prowadzoną pod nim dyskusję. Mieli zostawić co najmniej jeden komentarz, ale mogli też poprowadzić szerszą wymianę zdań, lajkować lub oceniać negatywnie inne wpisy. Wszyscy, co ważne, czytali ten sam artykuł, ale pod nim w komentarzach jedni napotykali neutralną dyskusję, a inni trafiali na stronę z trzema komentarzami pochodzącymi od trolli. A przedmiotem analizy był poziom negatywnych emocji towarzyszących lekturze i udziałowi w dyskusji. Komentarze uznane za trolling – czyli zawierające osobiste ataki albo wulgaryzmy – zostawiło 35 proc. badanych, którzy przeszli łatwiejszy test, a później brali udział w neutralnej dyskusji. W przypadku osób, które przeszły trudny test albo czytały na forum opinie trolli, liczba negatywnych komentarzy rosła do 50 proc., a wśród tych, którzy przeszli i jedno, i drugie – nawet do 68 proc. Wyraźnie widać, że stan rozdrażnienia i prowokacja na forum wystarczają, by ryzyko, że sami staniemy się trollami, rosło blisko dwukrotnie.
A takich bodźców dostarczają nam, i to czasem w nadmiarze, właśnie social media. – Im większa potrzeba wirtualnego wsparcia, tym bardziej podatni jesteśmy na walkę o społecznościowe emocje – podkreśla Mierzyńska. Nie bez powodu po miesiącach testów Facebook ostatecznie zdecydował się na wprowadzenie przycisków ukazujących różne stany emocjonalne. A od tego tylko krok, by emocje – także te związane z polityką – zacierały nam granice między prawdą a fikcją.
To nie przesada. Najnowsze badanie firmy F-secure pokazuje, że aż jedna trzecia polskich internautów o zdefiniowanych poglądach politycznych, które uzewnętrznia także w sieci, bardzo często udostępnia niesprawdzone informacje. I nie mają tu znaczenia same poglądy polityczne, a jedynie ich nasilenie. Tu pojawia się prawdziwe zagrożenie związane z emocjonalnym uwiązaniem. Dopóki ludzie plotkowali w tradycyjnej formie, siła rażenia kłamstw była dosyć ograniczona. Przed erą społecznościówek żyliśmy w świecie, w którym istniały dwa rodzaje działań: publiczne i osobiste. Teraz jednak mamy do czynienia z coraz silniejszym przekonaniem, że „prywatne jest publiczne”.
Serwisy z Facebookiem na czele zapewniają, że kwestie prywatności i jej ochrony są kluczowe, pozornie wprowadzają kolejne mechanizmy i ustawienia profili tak, by chronić swoich użytkowników, lecz to tylko wybieg. Jak pisze dr Flores: „Im więcej czasu spędzamy na portalach społecznościowych, tym bardziej oswajamy się z dzieleniem się dużą ilością informacji na własny temat. Niby wszyscy to wiemy, lecz niewielu z nas przestaje udostępniać osobiste informacje, a jeszcze mniej rezygnuje z Facebooka”.
Co nie oznacza, że nie następuje też proces uciekania z tej emocjonalnej huśtawki. Co i raz pojawiają się kolejne odezwy o zamykaniu kont i powrocie do realnego świata. Ale bardzo często kończy się tak jak u jednego z moich znajomych. Owszem, skasował konto na Facebooku. Ale od razu musiał założyć drugie. Niezbędne, by zarządzać jego zawodowym profilem i zbierać na nim kolejne setki lajków i komentarzy. ⒸⓅ

>>> Polecamy: Zatraceni w krzemie. Nowe technologie niszczą autonomię i zatruwają demokrację