W trakcie kampanii referendalnej w 2016 roku Jo Johnson opowiedział się za dalszym członkostwem w Unii Europejskiej. Stanął wówczas po przeciwnej stronie niż jego brat i późniejszy minister spraw zagranicznych Boris Johnson, który w lipcu także ustąpił z rządu. Obaj odeszli jednak z administracji z całkowicie przeciwnych powodów.

"Mój brat Boris, który był jednym z liderów kampanii na rzecz wyjścia (z UE), jest równie niezadowolony z rządowych propozycji jak ja. (...) Nawet jeśli te negocjacje nie osiągnęły wiele więcej, to zjednoczyły nas w braterskim niepokoju" - ironizował.

Minister ocenił, że poparcie dopracowywanego przez brytyjskich i unijnych negocjatorów projektu porozumienia byłoby "koszmarną pomyłką".

"Wybór, przed jakim stawia się Brytyjczyków, nie jest żadnym realnym wyborem. Pierwsza opcja jest taka, jaką proponuje rząd: porozumienie, które doprowadzi do osłabienia gospodarczego kraju, pozbawienia nas prawa głosu ws. unijnych przepisów, których będziemy musieli przestrzegać przez lata, oraz niepewności dla biznesu. Drugą opcją jest wyjście bezumowne, które wyrządzi nieobliczalne straty dla naszego narodu" - ocenił.

Reklama

Polityk zwrócił uwagę, że "rządowym argumentem za umową wyjścia nie jest to, że jest ona lepsza od obecnego członkostwa, (bo) premier wie, że nie może uczciwie przedstawić takiego stanowiska i - co jej się chwali - nie robi tego". "Może jedynie mówić, że jest to lepsze od wyjścia z UE bez żadnego porozumienia" - zaznaczył.

Jak jednak ocenił, "przedstawienie narodowi wyboru pomiędzy dwoma bardzo nieatrakcyjnymi wyjściami - podległością lenną lub chaosem - jest porażką państwa na skalę, jakiej nie widzieliśmy od kryzysu sueskiego". "Moi wyborcy w Orpington zasługują na to, by od swojego rządu otrzymać więcej" - dodał.

Polityk podkreślił, że wyrażane przez zwolenników Brexitu "nadzieje, że to będzie +najprostsze porozumienie handlowe w historii+, okazały się oderwane od rzeczywistości", a "wbrew zapowiedziom rząd nie jest w stanie przedstawić żadnego porozumienia ws. przyszłej relacji handlowej z Unią Europejską".

Johnson opowiedział się jednocześnie za organizacją drugiego referendum ws. Brexitu, tłumacząc, że "biorąc pod uwagę to, że rzeczywistość Brexitu jest tak odległa od tego, co było niegdyś obiecane, demokratycznym rozwiązaniem jest zwrócenie się do opinii publicznej o podjęcie ostatecznej decyzji".

"Nie chodziłoby o powtórzenie referendum z 2016 roku, ale spytanie ludzi o to, czy chcą, aby doprowadzić do Brexitu z wiedzą o tym, jakie porozumienie jest dla nas dostępne, czy też powinniśmy opuścić (UE) bez żadnego porozumienia, a może w sumie lepiej pozostać przy warunkach, które teraz mamy wewnątrz Unii Europejskiej" - tłumaczył.

Odpowiadając z góry na oskarżenia, że takie rozwiązanie nie szanowałoby wyników poprzedniego głosowania, Johnson powiedział: "czy jest bardziej demokratyczne poleganie na głosowaniu sprzed trzech lat nad tym, co mogłoby wyniknąć z wyidealizowanego Brexitu, czy też zorganizowanie głosowania nad tym, o czym wiemy, że się rzeczywiście z tym wiąże?".

Polityk, który jest posłem ze sprzyjającego wyjściu z Unii Europejskiej okręgu wyborczego w Orpington, zapowiedział, że w razie głosowania w parlamencie wypowie się przeciwko rządowej propozycji porozumienia z UE.

W odpowiedzi na jego rezygnację kancelaria premier Theresy May stanowczo zadeklarowała, że "nigdy, w żadnych okolicznościach" nie dojdzie do drugiego referendum ws. członkostwa w Unii Europejskiej.

Jo Johnson jest czternastym ministrem, który ustąpił z rządu od ubiegłorocznych przedterminowych wyborów parlamentarnych, w których Partia Konserwatywna straciła samodzielną większość w Izbie Gmin.

Rodziny miliarderów z USA chcą zarobić na brexicie. Wykupują biura w Londynie