Rezygnacja amerykańskiego sekretarza obrony Jamesa Mattisa była zaskoczeniem nie tylko na amerykańskiej scenie politycznej. Wpływ tego wydarzenia na zagranicę może być równie destrukcyjny – pisze Hal Brands.

Odkąd prezydent Trump objął urząd, sojusznicy USA stale myślą o tym, jaką przyjąć strategię i jak zabezpieczyć się na wypadek ryzyka. Biorą pod uwagę inne alternatywy wobec polegania tylko na USA, ale robią to w sposób bardziej ostrożny, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.

Sojusznicy Ameryki przyjmowali taką postawę w dużej mierze dlatego, że mieli nadzieję na tonowanie przez Jamesa Mattisa oraz innych „dojrzałych” w administracji prezydenta destruktywnych impulsów Trumpa. Wraz z odejściem Mattisa taka strategia zabezpieczania się będzie znacznie trudniejsza do realizacji, a to zwiastuje wzrost napięć w amerykańskich sojuszach.

Gdy Donald Trump wygrał wybory prezydenckie w USA, amerykańscy sojusznicy w Europie i na obszarze Azji i Pacyfiku mieli poważne powody do paniki. Trump bowiem w czasie kampanii określił ich mianem „leniwych”. Obecny prezydent USA stwierdził, że Japonia i Korea Południowa powinny rozwijać potencjał nuklearny, aby odstraszać Koreę Północną, a dzięki temu Ameryka będzie mogła ograniczyć swoje zaangażowanie. Trump zaproponował nawet, aby państwa bałtyckie broniły się same przed potencjalną agresją ze strony Rosji.

Zachowanie Trumpa po zakończeniu kampanii prezydenckiej w listopadzie 2016 roku wcale nie stało się mniej niepokojące. Po wyborach, a jeszcze przed objęciem urzędu, prezydent elekt brał pod uwagę zmniejszenie wsparcia USA dla Tajwanu w zamian za uzyskanie od Chin koncesji handlowych. Po objęciu fotela prezydenta USA, Trump kwestionował artykuł 5 NATO, co wielokrotnie podkreślał w czasie szczytów Sojuszu. Co więcej, jego życzliwe stosunki z prezydentem Putinem oraz innymi agresywnymi dyktatorami sprawiły, że wiarygodność Ameryki w kontekście jej sojuszy mocno osłabła, a sami sojusznicy zostali zmuszeni od rozważania innych opcji sojuszniczych.

Reklama

Niektóre działania w tym zakresie były bardzo wyraźne. I trudno się dziwić, bowiem dla przywódców Polski, Japonii czy Australii szczytem nieodpowiedzialności byłoby porzucenie myślenia o tym, jak bronić swoich krajów w postamerykańskim świecie. Jednak wciąż przez ostatnie dwa lata próba zabezpieczenia się na wypadek nieprzewidywalnych posunięć ze strony USA była w wykonaniu amerykańskich sojuszników bardzo ostrożna i wyważona.

Na przykład rząd Australii opublikował białą księgę, w której wzywa do budowania silniejszego partnerstwa z innymi mocarstwami średniej wagi, co miałoby stanowić zabezpieczenie na wypadek wycofania się USA. W tym samym dokumencie pisze się także o zachowaniu dobrych relacji z Waszyngtonem. Japonia pod kierownictwem Shinzo Abe zaczęła działać po tym, jak Trump wycofał się z umowy handlowej TPP, ale jednocześnie chciał chronić sojusz z USA. Z kolei Unia Europejska podjęła umiarkowane kroki w kierunku budowy bardziej niezależnej obronności na szczeblu europejskim, a prezydent Francji Emmanuel Macron wezwał do stworzenia prawdziwej europejskiej armii. Ale najbardziej atakowany przez Trumpa europejski kraj, czyli Niemcy, ustami swojej kanclerz przygnał, że Europa nie może być przeciwwagą wobec USA, a Stary Kontynent wciąż potrzebuje amerykańskiej obecności wojskowej. Inni sojusznicy USA przyjmowali podobne postawy balansujące: z jednej strony szukali nowych opcji, a z drugiej próbowali pozostawać tak blisko USA, jak to możliwe.

Sojusznicy Waszyngtonu zachowywali się tak z wielu powodów: brak realnych krótkoterminowych alternatyw wobec polegania na USA, lęk przed dalszą alienacją prezydenta USA i nadzieja, że w 2020 roku do władzy dojdzie ktoś inny. Mimo to partnerzy Waszyngtonu wierzyli, że mogli polegać na takich członkach amerykańskiej administracji, jak sekretarz stanu Rex Tillerson, doradca ds. bezpieczeństwa H.R. McMaster czy szczególnie sekretarz obrony James Mattis. Dlatego każdy sojusznik Ameryki inwestował w dobre stosunki z Jamesem Mattisem, widząc w tym polisę ubezpieczeniową na wypadek wrogości Trumpa. Podejście to przyniosło pewne korzyści, takie jak dodatkowe środki Pentagonu na rzecz wzmocnienia obronności w Europie (European Deterrence Initiative), czy nowa strategia obrony narodowej, gdzie przeciwdziałanie Rosji i Chinom znalazło stało się głównym priorytetem. Wszystko to sprawiało, że polityka USA zmieniała się w mniej ostry sposób, niż mogłoby to wynikać z retoryki Trumpa.

Jednak zanim doszło do rezygnacji Mattisa, takie podejście ze strony sojuszników USA było coraz trudniejsze do utrzymania. Na początku 2018 roku McMaster i Tillerson zostali zastąpieni przez Johna Boltona i Mike’a Pompeo. W obu przypadkach Trump pozbył się osób, które łagodziły politykę prezydenta USA i zastąpił ich urzędnikami bardziej przychylnymi wobec polityki Trumpa.

Tymczasem prowokacyjny styl prezydenta USA sprawiał, że przywódcom takim jak Emmanuel Macron, Angela Merkel czy Theresa May trudno było utrzymać jakiekolwiek pozory normalności w ich relacjach z Trumpem.

W końcu decyzja Donalda Trumpa o wycofaniu sił USA z Syrii oraz zapowiedź możliwości zmniejszenia obecności Ameryki w Afganistanie pokazały, że już nawet James Mattis nie był w stanie zapobiec zostawianiu partnerów Stanów Zjednoczonych na lodzie.

Rezygnacja Mattisa przyszła w czasie, gdy nerwowość wśród amerykańskich sojuszników była bardzo wyczuwalna. Znakomity list rezygnacyjny, w którym Mattis określa podejście Trumpa do spraw światowych jako naiwne i niebezpieczne, z pewnością wzmocnił lęk po stronie sojuszników Waszyngtonu.

Francois Heisbourg, dobrze poinformowany francuski ekspert ds. polityki zagranicznej, prawie natychmiast po rezygnacji Mattisa zamieścił tweet, że „Amerykańscy sojusznicy rozważają już wszystkie opcje”. Politycy i urzędnicy w Londynie, Berlinie czy Tokio mogą wciąż mieć nadzieję na zmianę polityki USA po 2020 roku, ale nie mogą już liczyć na to, że James Mattis będzie bronił ich interesów.

Krótkoterminowymi konsekwencjami odejścia Mattis będzie wzmocnienie niektórych polityków, takich jak np. niemiecki minister spraw zagranicznych Heiko Mass, opowiadający się na ostrzejszą reorientacją polityki i krytykujący podejście „poczekamy i zobaczymy”. W Europie dyskusje na temat „strategicznej autonomii” staną się bardziej doniosłe, i to pomimo faktu, że Stary Kontynent i jego możliwości w tym zakresie są całkiem ograniczone.

Najbardziej niepokojące jest jest to, że kraje znajdujące się na liniach frontu rywalizacji mocarstw będą musiały podejmować coraz trudniejsze decyzje w zakresie obrony swoich interesów. Na przykład przywódcy Filipin zaznaczali, że być może dokonają rewizji Traktatu o Wzajemnej Obronie z USA ze względu na niechęć Waszyngtonu do jasnego określenia stopnia zobowiązań na Morzu Południowochińskim.

Jeśli James Mattis zostanie zastąpiony przez mniej pewną osobę, Filipińczycy mogą chcieć zdystansować się wobec USA na korzyść Chin. Co więcej, jeśli Trump wykorzysta rezygnację Mattisa, aby podważyć obecność USA w Korei Południowej, to wtedy tendencje do poszukiwania alternatywnych sojuszy w Seulu, Tokio oraz innych państwach regionu zostaną bardzo wzmocnione.

Jednym z największych niebezpieczeństw prezydentury Trumpa jest osłabienie amerykańskich sojuszy w czasie, gdy liczba międzynarodowych zagrożeń jest coraz większa, a potrzeba spójności i jedności duża jak nigdy. Odejście Jamesa Mattisa sprawiło, że niebezpieczeństwo to znacząco wzrosło.

>>> Czytaj też: Wielka zmiana aliansów. Co USA powinny zrobić ze swoimi nieliberalnymi sojusznikami?