Byli kandydaci Pete Buttigieg, Amy Klobuchar i Beto O'Rourke udzielili w poniedziałek poparcia Joe Bidenowi w wyścigu o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenta USA. To oznaka konsolidacji centrowego skrzydła partii wokół b. wiceprezydenta - uważa ekspert Michał Baranowski.

Buttigieg i Klobuchar oznajmili swoją decyzję podczas poniedziałkowego wiecu Bidena w Dallas w Teksasie. Oboje wycofali się z wyścigu w kluczowym momencie, tuż przed "Superwtorkiem" - serią prawyborów w 14 stanach, w tym w Kalifornii i Teksasie.

Buttigieg, 38-letni były burmistrz miasta South Bend w Indianie i pierwszy otwarcie homoseksualny kandydat na prezydenta, stwierdził w Dallas, że Biden jest najlepszym kandydatem do tego, by "przywrócić godność Białemu Domowi". Dodał też, że były wiceprezydent ma największe szanse, by w wyborach prezydenckich w listopadzie pokonać urzędującego szefa państwa, Republikanina Donalda Trumpa.

Klobuchar, była senator z Minnesoty, uderzyła w podobne tony, zapewniając, że Biden jest w stanie zjednoczyć kraj.

Podczas wiecu w Dallas wystąpił także Beto O'Rourke, kolejny były kandydat na nominata Demokratów, który z wyścigu wycofał się już w listopadzie ub.r. On też poparł Bidena. Cała trójka polityków kojarzona jest z umiarkowanym skrzydłem Partii Demokratycznej.

Reklama

Do tego na Twitterze swojego wsparcia udzieliła była doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji Baracka Obamy, Susan Rice. Rice to jedna z najbliższych współpracownic byłego prezydenta. Obama dotąd nie opowiedział się po stronie żadnego z kandydatów.

Jak uważa Michał Baranowski, dyrektor warszawskiego biura think tanku German Marshall Fund, fala poparcia dla Bidena to znak, że partyjny establishment Demokratów postawił na niego, by nie dopuścić do zwycięstwa socjalisty Bernie'ego Sandersa.

Dodał, że w tym sensie Demokraci robią to, czego nie zrobili Republikanie cztery lata temu, kiedy mimo wielkiego sceptycyzmu wobec Trumpa politycy głównego nurtu nie potrafili zjednoczyć się wokół jednego z pozostałych kandydatów.

"W tej chwili w środowiskach demokratycznego establishmentu panuje zasada +anyone but Bernie+ (+każdy, byle nie Bernie+). Sanders traktowany jest z dużą rezerwą, jako człowiek z zewnątrz" - mówi PAP Baranowski.

Jak dodaje, obawy partyjnego centrum budzą nie tylko radykalne jak na amerykańskie realia obietnice socjalne Sandersa, ale też sprawy polityki zagranicznej. Senator z Vermontu skupił wobec siebie doradców będących dotychczas poza głównym nurtem. Mimo że w ostatnich wywiadach Sanders twierdził, że "wierzy w NATO", jest zwolennikiem zmniejszenia zaangażowania USA na arenie międzynarodowej. Dlatego, jak mówi Baranowski, jego kandydatura budzi pewne obawy także w Polsce.

Ekspert zaznacza jednak, że jeśli Sanders zdobędzie nominację, partyjny establishment "przeorientuje się" na niego.

Przed wtorkową serią prawyborów ich wynik jest wielką niewiadomą. Według statystycznego modelu portalu FiveThirtyEight największe szanse na zdobycie poparcia absolutnej większości delegatów, potrzebnej do objęcia nominacji, ma obecnie Biden (21 proc.). Szanse Sandersa szacuje się na 16 proc.

Jednak najbardziej prawdopodobnym wynikiem (63 proc.) jest to, że żaden z kandydatów nie zdobędzie ponad połowy delegatów. Wszystko dlatego, że w wyścigu pozostaje jeszcze dwójka innych liczących się polityków: były burmistrz Nowego Jorku, miliarder Michael Bloomberg oraz lewicowa senator z Massachusetts Elizabeth Warren.

Jeśli prognozy ekspertów się sprawdzą, o nominacji zdecydują w kolejnych rundach negocjacji i głosowań delegaci podczas konwencji wyborczej. To bardzo niecodzienny scenariusz. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w 1952 roku, kiedy tą metodą nominację Demokratów uzyskał Adlai Stevenson, a Republikanów - późniejszy prezydent Dwight Eisenhower.

>>> Czytaj też: Izrael: Netanjahu wygrywa wybory, ale może nie mieć większości parlamentarnej [Exit poll]