Wysiłek samorządów w przywracaniu lokalnych połączeń może zostać zniweczony. Przewoźnicy, którzy tracą wpływy z biletów, lada chwila znikną z rynku. Pieniądze są, ale by z nich skorzystać, potrzebne są zmiany w prawie
Sytuacja w transporcie publicznym była trudna jeszcze przed wprowadzeniem środków bezpieczeństwa związanych z zagrożeniem epidemicznym. Jedno za drugim upadały kolejne przedsiębiorstwa. Tracili na tym przede wszystkim mieszkańcy pozbawieni dostępu do opieki zdrowotnej, rynku pracy i edukacji. Proces ten ma zatrzymać Fundusz Rozwoju Przewozów Autobusowych (FRPA), z którego samorządy mają dostawać pieniądze na dopłaty do nierentownych linii. Choć fundusz rozkręca się powoli, było już widać pierwsze efekty. Przekreśli je kryzys wywołany koronawirusem, bo wiele wskazuje na to, że upadną kolejni przewoźnicy.

Bez pasażerów ani rusz

Od poniedziałku przez dwa tygodnie całkowicie zamknięte zostały placówki oświatowe, przewoźnicy zawiesili więc przewozy szkolne. Tymczasem sprzedaż ulgowych biletów miesięcznych dla uczniów i refundacja ulg z tego tytułu to ok. 80 proc. udziału w koszyku przychodów.
Reklama
– Jeżeli wskutek przedłużenia okresu wstrzymania zajęć szkolnych nabywcy indywidualni i gminy nie kupią biletów na kwiecień, przewoźnicy tego nie wytrzymają – ostrzega Marcin Gromadzki z Public Transport Consulting.
Część z nich ograniczyła przejazdy również na zwykłych trasach, aby zminimalizować straty. Jeden z przewoźników na Pomorzu obliczył, że popyt w ciągu tygodnia (porównano dane z soboty 14 marca i soboty sprzed kryzysu wywołanego koronawirusem) zmalał o 94 proc.
– Zostało nam od 2 do 3 proc. pasażerów. Nie zapewni to przychodu pokrywającego choćby jedną dziesiątą kosztów realizacji przejazdów – zaznacza Radosław Typa, przedsiębiorca prowadzący działalność na terenie trzech województw: pomorskiego, warmińsko-mazurskiego oraz podlaskiego.

W najgorszej sytuacji są firmy prywatne, które działają na podstawie kontraktów „netto”, czyli otrzymują dopłatę do przychodów osiąganych ze sprzedaży biletów.

>>> Czytaj również: Biznes na kołach przestał się kręcić. 70-proc. spadki zamówień firm taksówkarskich

W efekcie już teraz do niektórych miejscowości transport publiczny po prostu przestał docierać. W jednym z województw część odesłanych z akademików do domów studentów nie miała czym dojechać do swoich rodzin.

Pomoc, a nie groźby

Przewozy szkolne nie są realizowane, a na innych trasach autobusy jeżdżą rzadziej, więc niektóre samorządy chcą negocjować z przewoźnikami stawki, a urzędy marszałkowskie zaczęły grozić karami za niewykonywanie połączeń.
– Tymczasem przewoźnicy ledwo przędą. Sytuacja jest dramatyczna. Branża nie ma zakumulowanych środków – podkreśla Marcin Gromadzki.
Potwierdza to Radosław Typa. – Bez rozwiązań na czas kryzysu dla tego sektora wiele firm będzie miało ogromne problemy z płynnością finansową i nie będzie mogło dalej funkcjonować – alarmuje.
Koszty generują kredyty, leasing, zatrudnienie, wypłatę wynagrodzeń.
Kierowców brakuje już teraz. Samorządy muszą mieć świadomość, że jeśli nie zapłacą przewoźnikom ustalonych kwot wynikających z zakupu biletów dla uczniów, to po zakończeniu kryzysu związanego z koronawirusem nie będzie miał kto wozić pasażerów na ich terenie. Wypełnić lukę, która powstanie, będzie bardzo trudno – podkreśla przedsiębiorca. I dodaje: – Miesiąc mogę przetrwać, ale każdy kolejny będzie bardzo trudno.
Marcin Gromadzki podkreśla, że rozwiązaniem byłoby utrzymanie kwoty rekompensaty wypłacanej przez samorządy dla przewoźników na takim poziomie, jakby kursy były realizowane według rozkładu jazdy obowiązującego w dni powszednie. I zaznacza, że co prawda potrzebna byłaby do tego odpowiednia regulacja prawna, ale stawką jest utrzymanie przy życiu operatora, a więc dowóz mieszkańców do szkół i miejsc pracy, gdy zagrożenie epidemią minie. Takie rozwiązanie wydaje się o tyle sensowe, że samorządy w swoich budżetach mają już zaplanowane i zabezpieczone pieniądze na publiczny transport.

Zmiany są konieczne

Marcin Gromadzki uważa, że warto rozważyć przesunięcie środków z funduszu pekaesowego. Do tego jednak potrzebne byłyby zmiany w ustawie o rozwoju przewozów autobusowych o charakterze użyteczności publicznej (Dz.U. z 2019 r. poz. 1123).
– Chodzi o dofinansowanie szkieletowej, minimalnej siatki połączeń autobusowych, począwszy już od kwietnia. Przewoźnikom pozwoliłoby to na przetrwanie kryzysu, a osobom, które nie mają samochodu, umożliwiłoby dostęp do transportu publicznego, szczególnie gdy w pobliżu nie ma także kolei – mówi Marcin Gromadzki.
Pieniądze są. W ubiegłym roku samorządy w skali kraju sięgnęły po nieco ponad 17 mln zł z przewidzianej puli 300 mln zł w Funduszu Rozwoju Przewozów Autobusowych. I chociaż po pierwszym naborze w tym roku widać, że zainteresowanie jest większe niż w roku poprzednim, to na razie złożono wnioski na kwotę 59,5 mln zł. Pula na ten rok to 800 mln zł.
Marcin Gromadzki proponuje zwiększenie dopłat do wozokilometra z 1 zł do nawet 4 zł i obarczenie województw organizacją połączeń. – Bez wsparcia branża regularnego przewozu osób poza obszarami zurbanizowanymi za chwilę padnie – podkreśla.
Zapytaliśmy Ministerstwo Infrastruktury o plany dla transportu autobusowego i możliwość przesunięcia środków z funduszu pekaesowego, ale do czasu zamknięcia gazety nie otrzymaliśmy odpowiedzi. ©℗