Na ile ten kryzys jest tak potężny i wywołujący tak trwałe skutki, jak wielu się obawia?
Wydaje mi się, że dziś zapominamy, że przeżyliśmy dużo większy kryzys gospodarczy, bo na początku lat 90. mieliśmy dużo poważniejszy problem: bankructwo systemu gospodarki centralnie planowanej, brak mechanizmu gospodarki rynkowej, hiperinflację, rozpad RWPG. Dalsza egzystencja różnych podmiotów stanęła pod znakiem zapytania. Nagle np. kutry rybackie, które można było przerobić w każdej chwili na kanonierki, przestały być kupowane. Posługiwaliśmy się ułomnym środkiem rozliczeniowym - tzw. rublem transferowym, a w handlu dominowała wymiana barterowa. Niestety wiele przedsiębiorstw, często w sensie technologicznym będących w bardzo dobrym stanie, wpadało w pułapkę nadmiernego zadłużenia i musiało płacić - teraz to jest niewiarygodne – odsetki od kredytu w skali miesięcznej 60 proc. W związku z tym ten, kto miał większy kredyt, bez względu na to czy był dobry w realnym świecie czy zły, musiał upaść. Dałem ten przykład dlatego, żeby uzmysłowić dwie różne rzeczy. Fakty świata regulacyjno-memoriałowego i realnego biznesu. Ten rzeczywisty, realny biznes to jest jeden obraz, który się nakłada na drugi, regulacyjny. Prof. Alfred Rappaport, twórca teorii zarządzania wartością przedsiębiorstw mówił: „cash flow to fakt, a zysk to opinia”. Dlatego często wartość rynkowa firmy i wartość księgowa to dwa różne światy. Wiele przedsiębiorstw w sytuacji kryzysowej będzie wpadało w pułapkę nadmiernego zadłużenia i wykazywało straty. Ale często będą to przedsiębiorstwa, które mogą mieć przewagę konkurencyjną na zrównoważonym rynku. Ich zdyskontowane cash flow w okresie pokryzysowym może być imponujące. Jeśli w sposób odpowiedzialny nie udzielimy im pomocy, to istotnie kryzys może być długi i potężny. Nie ma jednak sensu pomagać tym, którzy tracili pozycję konkurencyjną i nie radzili sobie w okresie dobrej koniunktury.
Ten kryzys w przeciwieństwie do tego sprzed 10 lat wziął się z realnej gospodarki. Czy sektor finansowy ma problem, czy raczej sektor finansowy jest ratunkiem?
Korzystanie z doświadczeń i narzędzi, które po roku 2009 pozwoliły wydobyć się z kryzysu finansowego w dzisiejszej sytuacji może spowodować skutki złe, odwrotne do zamierzonych. Mamy do czynienia z kryzysem gospodarczym, który zaczął się od sfery realnej. To jest kryzys podażowo-popytowy. W wielu obszarach podaż została zastopowana, również środkami administracyjnymi. Nie mówię, że niesłusznymi – w takich kryzysach jak ten najważniejsza jest walka o zdrowie i życie. Ale to jest również kryzys popytowy, bo wynikający z ograniczenia popytu z różnych przyczyn, również paniki. To nie jest kryzys finansowy.
W skali makro, wskutek pojawienia się nieoczekiwanej bariery podażowo-popytowej, mamy natychmiast perturbacje z płynnością finansową. Przedsiębiorcy mają problemy, bo im nie płacą, powstają zatory płatnicze itd. Dlatego w tym okresie ważne są trzy rzeczy: pierwsza to płynność, druga to płynność i trzecia – też płynność. I nie ma się co zastanawiać, trzeba jak najszybciej tę płynność ratować.
>>> Czytaj też: To już koniec rynku pracownika, znów mamy rynek pracodawcy
Jeśli mamy problemy z płynnością to w skali makro należy oczekiwać dwóch rzeczy: pierwsza to zahamowanie procesów inwestycyjnych, a druga – to bezrobocie. Przedsiębiorcy, którzy pozbawieni zostali przychodów wskutek bariery podażowo-popytowej, nie mają środków na wynagrodzenia. Redukują koszty pracy i zwalniają pracowników w obawie przed bankructwem. Zahamowanie inwestycji przez prywatne przedsiębiorstwa z powodu zatorów płatniczych dodatkowo pogłębia bezrobocie. Dlatego lekarstwem zalecanym przez twórcę interwencjonizmu państwowego J.M. Keynesa na kryzys popytowy były inwestycje i roboty publiczne. Gwałtowny przyrost bezrobocia jest ewidentnym skutkiem podażowo-popytowego kryzysu gospodarczego. To skutek zastopowania popytu i podaży, dodatkowo wzmocniony zahamowaniem inwestycji.
Barierę podażowo-popytową wzmacniają panika i obawy o przyszłość, powodujące ograniczenie popytu konsumpcyjnego (z wyjątkiem dóbr podstawowych) i popytu na nieruchomości. W obawie przed problemami ze spłatą kredytów mieszkaniowych spada obecnie popyt na nieruchomości, mimo ewidentnego niezaspokojenia potrzeb mieszkaniowych w Polsce w porównaniu do Europy. Wkrótce bankrutować będą firmy dewelopersko-budowlane, pogłębiając bezrobocie. To w tych warunkach lekarstwem antykryzysowym byłoby stymulowanie popytu na mieszkania, a nie - jak to błędnie robiliśmy - w okresie dobrej koniunktury.
Sektor finansowy może być ratunkiem przed kryzysem podażowo-popytowym, powinien ratować płynność przedsiębiorców rokujących nadzieję na przetrwanie, ponieważ sam wpadnie w kryzys. Moim zdaniem powinna to być pomoc stymulowana i koordynowana przez BGK, we współpracy z instytucjami sieci bezpieczeństwa finansowego, ponieważ ograniczyć powinniśmy ryzyko systemowe i ryzyko zarażenia kryzysem sektora bankowego. Warto dla pocieszenia przypomnieć, że na początku lat 90. polskie banki miały ponad 30 proc. kredytów straconych. Straconych, a nie nieregularnych.
Co dalej?
Jeśli byśmy – w dużym uproszczeniu – szli dalej tym czarnym scenariuszem, to następny w kolejności jest kryzys bankowy. Może być to skutek braku skutecznych działań ograniczających kryzys podażowo-popytowy. Bankrutujący przedsiębiorcy i bezrobotni nie będą spłacali kredytów, a banki nie będą skłonne udzielać nowych kredytów dla rosnącej rzeszy desperatów. Jest oczywiste, że w tych warunkach portfel kredytowy nagle będzie się pomniejszał i pogarszał. Dodatkowo ten mechanizm wzmacniają: podatek bankowy od aktywów i obniżenie stóp procentowych przez NBP. Podatek bankowy już od 5 lat powoduje, że udział kredytów w aktywach banków spada, a obniżenie stóp procentowych przez NBP skutecznie dobije mniejsze banki, głównie spółdzielcze, które będą wymagały restrukturyzacji. Dzięki pośrednictwu BFG i zaniechaniu restrykcyjnych działań KNF, banki w sytuacji kryzysowej będą prawdopodobnie nadal funkcjonowały na koszt konkurentów. Trudno bowiem oczekiwać, by radziły sobie nagle lepiej w okresie dekoniunktury, skoro miały problemy w okresie dobrej koniunktury. Trudno również oczekiwać, żeby w okresie zagrożenia paniką ogłaszane były przez KNF upadłości banków. Czas na upadłości i resolution został stracony. Niestety spowoduje to wzrost hazardu moralnego w sektorze bankowym, być może dalszy wzrost monopolizacji w połączeniu z nacjonalizacją. Czyli rozrost typowych dewiacji mechanizmu rozwojowego gospodarki rynkowej. Droga do katastrofy w nieco dłuższym okresie czasu.
Kryzys bankowy może pociągnąć za sobą kryzys finansów publicznych. Bo oczywiście nie będzie można dopuścić do upadku banków o znaczeniu systemowym. Będą musieli podatnicy via budżet łatać te dziury, a podatników będzie coraz mniej, budżet będzie coraz bardziej napięty. Wydaje się, że teraz jeszcze bank centralny może przez jakiś czas, ale wcale nie długi, próbować ratować tę sytuację. Teraz NBP ma chyba 480 mld. zł rezerw, i to jest dużo, ale...
Dlaczego?
To jest – powiedzmy – 1/5 naszego PKB, a w takich Czechach rezerwy to ok. 60 proc. PKB. I oni wcale się nie chwalą, że są tacy wiarygodni. W istocie, rezerwa walutowa jest ważnym buforem bezpieczeństwa, poprawiającym nastroje i wiarygodność, przede wszystkim budującym zaufanie do pieniądza. Łatwo jednak to zaufanie stracić. Nie warto niektórych rzeczy naśladować, takich które robi np. Rezerwa Federalna, bo ona ma do dyspozycji dolara, który ma trochę dłuższą tradycję niż polski złoty i trochę inną wiarygodność na świecie. A 30-letnia wiarygodność naszej waluty może zostać nadwyrężona przez niezbyt przemyślane działania banku centralnego. Do takich nieprzemyślanych działań NBP zaliczam ostatnią dwukrotną obniżkę stóp procentowych i zakupy SPW. Być może jest to skutek naśladownictwa tego, co robi Rezerwa Federalna, ale powiedziałbym tak: nie idźcie panowie tą drogą.
A, jak ocenia pan mechanizm generowania płynności dla firm? Ten, który jest w pewnym sensie kreowaniem dużej ilości pieniądza na rynku?
Na czwórkę. To jest na pewno lepsze rozwiązanie niż bezpośrednie finansowanie przez bank centralny przedsiębiorstw, na przykład poprzez skup obligacji korporacyjnych. Robi tak co prawda Rezerwa Federalna, ale ona skupuje obligacje firm, które mają rating inwestycyjny. Takich przedsiębiorstw w Polsce jest niewiele, więc to by w ogóle niewiele dało, a niszczyłoby wiarygodność banku centralnego. W tej chwili wygląda to tak, że to Polski Fundusz Rozwoju emituje obligacje, które kupuje – jak rozumiem – NBP, a pozyskane w ten sposób środki będą – po notyfikacji przez UE – przekazywane przedsiębiorcom przez PFR w formie subwencji, a nie kredytów. To nie jest program stricte płynnościowy. PFR bierze na siebie problem dokapitalizowania przedsiębiorstw. Natomiast płynnością powinien się zajmować i teoretycznie się zajmuje BGK. I o ile rolę PFR i odwagę podejmowania decyzji w czasach kryzysowych ja oceniam dobrze, choć wielu moich kolegów ocenia sceptycznie, to uważam, że rola BGK, a również KUKE w tym całym mechanizmie jest niewystarczająca.
Ale co należałoby zrobić? Jak powinna wyglądać taka wzorcowa reakcja?
Wzorcowa reakcja mogłaby np. polegać na obligatoryjnym, czyli ustawowym zobowiązaniu banków do tego, żeby debet na rachunkach bieżących przedsiębiorstw zwiększyć dwu-, trzy-krotnie, czyli o określoną kwotę. Załóżmy, że przedsiębiorca, który miał do dyspozycji debet na poziomie 1 mln zł, będzie miał od dziś albo od jutra 2 mln zł. Za ten dodatkowy milion ryzyko w całości powinien wziąć na siebie BGK. Powinien automatycznie udzielić gwarancji dla takiego banku, który został zobligowany do zwiększenia debetu Kowalskiemu, który prowadzi biuro turystyczne albo zakład fryzjerski. To jest natychmiastowa pomoc płynnościowa. Fundusz Gwarancji Płynnościowych powstał w Polsce dopiero 1 kwietnia - to spóźniona reakcja na kryzys. A to, że dodatkowo nie jest prosty i skuteczny, to druga rzecz. To samo jeśli chodzi o kwestie związane z eksportem. Gros polskiej gospodarki bazuje na eksporcie i tu KUKE też powinno być bardziej aktywne, bo zostały przerwane łańcuchy dostaw i wielu eksporterów jest w złej sytuacji. Trzeba dla dobra nas wszystkich ratować eksport. Udrażniać granice, żeby nie było kolejek dla tirów. To zadanie logistyczne, a finansowe to pomagać eksporterom, bo ich płynność też może być barierą eksportu. W latach 1990-93 – kiedy skończyło się RWPG – trzeba było walczyć o nowe rynki zbytu. Teraz trzeba je utrzymać. I trzeba ratować płynność eksporterów.
Ważnym elementem tej koncepcji ma być pośrednictwo banków. Czy to z punktu widzenia instytucji finansowych ryzyko, czy raczej szansa? W jakiej formie banki będą przechodziły przez ten kryzys?
Pierwsza kwestia to wykorzystanie niektórych banków, a głównie bankowości internetowej, do dystrybucji subwencji przez PFR. Rozumiem, że banki są tu pośrednikiem, bo to nie one decydują, komu subwencję przyznać. Liczy się szybkość i sieć banków jest dla dystrybucji subwencji tylko pomocą techniczną. Inną sprawą jest, w jaki sposób środki zgromadzone w bankach racjonalnie wykorzystać do odbudowy gospodarki bez zagrożenia dla depozytów. I teraz jest pytanie: czy jeśli banki zostaną zasilone w płynność (uważam, że powinny być zasilone przez BGK, a nie przez NBP), to będą one skłonne udzielać kredytów? Moim zdaniem - nie. Dlaczego? Można luzować regulacje, mówić: nie musicie tworzyć takich dużych rezerw albo możecie udzielać kredytów interpretując zdolność kredytową na opak, bo na podstawie zdolności kredytowej z poprzednich okresów. Ale tak naprawdę zdolność kredytowa dotyczy przyszłości. Bankowiec ma sprawdzić, czy klient jest w stanie spłacić raty kredytu wraz z odsetkami w przyszłości. To, że ktoś poluzował kryteria zdolności kredytowej – czy to KNF, czy parlament – to nie powinno go obchodzić. Zmiękczenie wymogów nie jest powodem, żeby ograniczyć racjonalne myślenie. I banki, jako podmioty mikroekonomiczne, nie powinny patrzeć na ryzyko systemowe tylko na ryzyko własne. I sprawdzać, czy w przyszłości przedsiębiorca będzie w stanie spłacić kredyt. Bo może być wiele takich biznesów, które przewróciły się teraz i nigdy nie wstaną. A chcemy przecież, żeby banki były instytucjami zaufania publicznego, dlatego powierzamy im swoje oszczędności
Trudno więc udzielać kredytu…
Czy powinno się oczekiwać, że banki będą transferowały pieniądze do przedsiębiorstw, jeśli zostaną dokapitalizowane? Nie, bo bank komercyjny jest odpowiedzialny za racjonalną alokację kapitału i powinien kierować się racjonalnością mikroekonomiczną. Co się bankierowi będzie opłacało w obecnych uwarunkowaniach regulacyjnych? Udzielać kredytu państwu. Będzie kupować obligacje, bony skarbowe, bo one są wiarygodniejsze niż udzielanie kredytu, a przede wszystkim są zwolnione z podatku bankowego. Od 5 lat, od kiedy został wdrożony podatek od aktywów, ta konstrukcja, która moim zdaniem jest skrajnie błędna, powoduje, że tempo wzrostu kredytów dla przedsiębiorstw i dla ludności jest ponad dwukrotnie niższe niż tempo wzrostu kredytów dla państwa. I jeśli dorzucimy bankom płynności, to wspomagamy głównie budżet.
Warto byłoby dzisiaj wrócić do rozwiązań umożliwiających restrukturyzację finansową przedsiębiorstw bez pośrednictwa sądów. System sądowniczy jest w Polsce niestety niesprawny. Przewlekłość sądowych postępowań układowych i upadłościowych jest trudna do zaakceptowania w okresie koniunktury. W fazie kryzysu może doprowadzić do katastrofy wielu przedsiębiorców, którzy mogliby odbudować gospodarkę.
W latach 1993-1996 przeprowadzonych zostało z sukcesem wiele restrukturyzacji przedsiębiorstw w kryzysie, w oparciu o tzw. bankowe postępowania ugodowe. Warto rozważyć adaptację tych regulacji do dzisiejszych uwarunkowań. Ugody powinny być stymulowane ze środków publicznych, również te które rozwiązują problemy kredytów hipotecznych w CHF. Pozasądowe ugody okazały się szybką i skuteczną metodą restrukturyzacji finansowej dla kredytobiorców i banków w latach 90. Będziemy przekonywali do wyboru tej drogi w ramach tegorocznego Europejskiego Kongresu Finansowego oraz poprzez działania i propozycje Klubu Odpowiedzialnych Finansów przy EKF.
Z polskiego punktu widzenia, kluczowe jest odblokowanie kanałów dla eksportu. Polska powinna być ostatnim krajem, który będzie wspierał pomysły uszczelniania granic. Powinna aktywnie walczyć z protekcjonizmem na arenie międzynarodowej. Ochrona przed pandemią to jedno. Ale tworzenie nowych barier dla wymiany handlowej jest dla nas bardzo niekorzystne.
Zanim zaczęła się pandemia, każdy spodziewał się, że okres dekoniunktury nastąpi. Bo klasyczny cykl koniunkturalny, tzw. cykl Juglara, trwa ok. 9 lat, a od 2009 minęło 11 lat. Zastanawialiśmy się tylko, jaki będzie pretekst. Wszyscy patrzyli na wojnę handlową USA-Chiny, czy na konflikt polityczny z Iranem. A niespodziewanie spowodowała to pandemia koronawirusa. Teraz priorytetem jest ochrona zdrowia i nie ma co z tym dyskutować. Na temat tego, jak to się powinno robić zdania są podzielone. Ale bez wątpienia ten okres, który musi nastąpić po chwilowym zatrzymaniu to profesjonalne rozruszanie gospodarki. Tak, aby mechanizmy rozwojowe gospodarki rynkowej pozwalały Polsce na osiąganie dalszych sukcesów. Nie dlatego zamieniliśmy w latach 90. centralne planowanie na gospodarkę rynkową, że jest ona bardziej sprawiedliwa, a dlatego że jest dużo bardziej sprawna. To, co się zmieniło zasadniczo w porównaniu do okresu wychodzenia z kryzysu w latach 90., to pozycja Polski w handlu międzynarodowym, nowe rynki zbytu i szanse, które daje przynależność do UE. Nie zmarnujmy tych szans.
>>> Czytaj też: Skąd wziąć pieniądze na tarczę finansową? Szykuje się bieg z przeszkodami