Z całego projektu zaleceń, jakie mają się znaleźć w rekomendacji T, najgłośniej podkreśla się i protestuje przeciw wprowadzeniu zasady, w myśl której suma rat kredytów i innych zobowiązań nie będzie przekraczała połowy dochodów kredytobiorcy.

W rzeczywistości Komisji Nadzoru Finansowego chodzi o to, by banki o wiele bardziej uważnie badały zdolność kredytową swoich klientów. I trudno się temu dziwić. Można się natomiast dziwić, że banki nie robiły tego tak, jak należy, już dużo wcześniej. Nie miałyby dziś kłopotów z rosnącą ilością niespłacanych lub zagrożonych kredytów. Ale skoro same należytej ostrożności nie były w stanie wykazać, widocznie potrzebna jest rekomendacja nadzoru. Na marginesie warto też wspomnieć, że prace nad tą rekomendacją rozpoczęły się jeszcze w 2007 r., trudno więc powiedzieć, że toczyły się w szczególnie zawrotnym tempie. W bankach mleko już się rozlało, a proces ten trwał kilka lat. Czasu cofnąć się nie da, ale szkoda go tracić. Komisja problem dostrzegła już dużo wcześniej, wydając już w 2006 r. rekomendację S, dotyczącą zasad udzielania kredytów hipotecznych i zmierzającą do ograniczenia ryzyka z ich udzielaniem związanego. Wkrótce okazało się, że nie jest ona wystarczająca i jej działanie warto rozszerzyć.

Inna rzecz, jak banki poradzą sobie ze szczegółowym badaniem faktycznych dochodów i wydatków osób ubiegających się o kredyt i ile będzie je to kosztowało.
W gruncie rzeczy jednak, nie wydaje się, że konieczne w tym przypadku byłoby zastosowanie super wyrafinowanej metodologii i skomplikowanych procedur. A znając życie, koszty i tak pokryją kredytobiorcy. Być może „odległość” między dotychczas stosowanymi deklaracjami kwot przez klientów a koniecznością udokumentowania kosztów rachunku za mieszkanie, telefon, ubezpieczenie samochodu itp., części bankowców wydaje się zbyt duża, a wymagania Komisji przesadzone. Można im polecić lekturę zaleceń brytyjskiego odpowiednika naszej Komisji Nadzoru Finansowego. Przewidują one między innymi badanie struktury wydatków klientów z uwzględnieniem tych na alkohol, papierosy i odzież. Tamtejsi bankowcy będą więc mieli trochę trudniejsze zadanie. Chyba, że nagle okaże się, że o kredyty starają się sami abstynenci.

Warto również zwrócić uwagę na ważkie argumenty bankowców. Podkreślają oni, że wprowadzenie rekomendacji T spowoduje drastyczny spadek liczby udzielanych kredytów. To zaś ograniczy popyt ze strony gospodarstw domowych, co w konsekwencji uderzy w gospodarkę. Tego punktu widzenia oczywiście lekceważyć nie można. Rzeczywiście „odcinanie” od kredytu, jako źródła finansowania popytu indywidualnego, a jeszcze bardziej, ograniczanie kredytowania działalności firm w warunkach spowolnienia gospodarczego nie jest działaniem korzystnym dla pokonania jego skutków. Ale trzeba też wyważyć, czy warto ponosić nadmierne ryzyko, związane z łatwym zadłużaniem. Doświadczenia Chin w tym zakresie są symptomatyczne. Po krótkim okresie ekspansywnej polityki kredytowej i pompowania ogromnych pieniędzy do banków, zaczynają być tam dostrzegalne zagrożenia płynące z takich działań.

Reklama

Banki są samodzielnymi, w ogromnej większości prywatnymi instytucjami. Powinny więc mieć swobodę w prowadzeniu biznesu. Jednak bankowość, nawet prywatna, to biznes specyficzny. W przypadku „zwykłych” firm, instytucji nadzorczych powoływać nie ma potrzeby. Skoro nad bankami taki nadzór się powołuje, to widać są ku temu powody. A zaostrzenia w polityce kredytowej służą wszystkim. I bankom, bo chronią je przed stratami, i kredytobiorcom, bo chronią ich przed popadnięciem w pułapkę nadmiernego zadłużenia i niewypłacalności, i klientom, którzy powierzają bankom swoje oszczędności, bo będą bardziej bezpieczne. I na końcu gospodarce, bo lepiej, jak sobie poradzi bez sztucznego wspomagania „dmuchanymi” kredytami, które później będzie musiała odchorować.