Prezes Sarmatii, spółki odpowiedzialnej za przedłużenie rurociągu Odessa–Brody do Polski, twierdzi, że projekt ten mógłby być ukończony już na przełomie 2013 i 2014 roku. Dzięki niemu z regionu Morza Kaspijskiego można byłoby przetransportować nawet 40 mln ton ropy rocznie. Jak pan sądzi, czy jest to realne?
Doceniam ten entuzjazm, ale nie jest on uzasadniony. Gdyby podobnym entuzjazmem chcieli nas zarazić prezesi Orlenu i Lotosu, którzy mówiliby, że mają kontrakty na zakup ropy tym szlakiem, a surowiec z tego kierunku jest tańszy, biorąc pod uwagę stawki za przesył, zmieniłbym swoje nastawienie. Na dziś jednak budowa takiego rurociągu nie ma żadnych gwarancji – nie wiemy, ile ropy nim popłynie, po jakiej cenie, a w efekcie nie jesteśmy w stanie skalkulować stopy i czasu zwrotu z tej inwestycji. Jest zbyt dużo niewiadomych.
Ale projekt Odessa–Brody–Płock ma przede wszystkim gwarantować alternatywne źródło dostaw ropy. Część analityków uważa, że zyski z tej inwestycji są mniej istotne, bo bezpieczeństwo energetyczne musi kosztować.
Tu nie chodzi nawet o koszty. Polska nie tyle potrzebuje alternatywnych dostawców ropy, ile alternatywnych szlaków dostaw. A taki już mamy. Gdyby ropa rosyjska przestała płynąć, jesteśmy w stanie sprowadzać surowiec poprzez port w Gdańsku i zapewnić niezawodność dostaw dla naszych kontrahentów z Polski i Niemiec. Naszym celem powinna być więc rozbudowa Naftoportu i rurociągu pomorskiego. Dzięki tej infrastrukturze sprowadzimy niezbędną ilość ropy i paliw, żeby przetrwać kryzys. A projekt przedłużenia rurociągu Odessa–Brody do Polski jest bardzo trudny z jeszcze innego względu. Jego realizacja jest uzależniona od woli, determinacji i faktycznych działań naszych partnerów w tym przedsięwzięciu, czyli firm z Ukrainy, Gruzji, Azerbejdżanu.
Reklama
Czyli musimy nastawić się na dostawy ropy tankowcami do Gdańska?
Potrzebujemy zwiększenia zdolności odbioru ropy i paliw z morza oraz możliwości przechowywania ich w tym regionie. W te założenia wpisuje się właśnie budowa nowej bazy w Gdańsku. Jej istnienie, w połączeniu z naszymi zdolnościami przeładunkowymi w Naftoporcie i naszą funkcjonującą już bazą, sprawia, że w razie kryzysu, na który musimy być przygotowani, Polska ma rzeczywistą zdolność odbioru zarówno ropy, jak i paliw. Takie zaplecze pozwoli nam przetrwać, gdyby miał być realizowany czarny scenariusz, czyli wstrzymanie dostaw rurociągiem Przyjaźń.
Tymczasem ropy z Rosji przez Polskę płynie coraz mniej. Dlaczego tak się dzieje?
Jako kraj typowo tranzytowy powinniśmy robić wszystko, żeby surowce płynęły właśnie przez Polskę. Jesteśmy stabilni politycznie i gospodarczo, proponując korzystne stawki tranzytowe, mamy narzędzia, by zachęcać partnerów. Niestety, z jakichś przedziwnych powodów zatraciliśmy przez ostatnie lata ten sposób myślenia i to przekłada się na konkretne straty.
Tranzytem przez Gdańsk w szczycie, czyli w latach 2004–2005, płynęło około 10 mln ton rosyjskiej ropy rocznie. W kolejnych latach strumień ten drastycznie zmalał. Na początku tego roku stanęliśmy przed widmem, że wielkość tranzytu skurczy się do poziomu nawet 1 mln ton. Udało się nam jednak powstrzymać ten trend i odbudować zaufanie u naszego partnera. W efekcie tranzyt w tym roku przekroczy 3 mln t, a być może zbliży się nawet do 4 mln t. Jeśli w przyszłym roku osiągniemy 5 mln t, będę usatysfakcjonowany.