Różnią nas poglądy, status społeczny, wykształcenie i ścieżki, jakimi dochodziliśmy do dobrobytu.
Ale nie dzieje się tu nic, co wykraczałoby poza standardy zachodniej demokracji. I chyba tylko wrodzona skłonność do dramatyzowania kazała niektórym wierzyć, że to rwanie szat narodowych, a nie zwykłe wybory. Przedstawienie o tyle napuszone, ile wygodne dla kandydatów i ich partii niezdolnych do dyskusji na twarde argumenty.
„Dziennik Gazeta Prawna” od początku tej kampanii podkreślał, że jedynym autentycznym wrogiem nie są poszczególni kandydaci, tylko anachroniczna niemoc całej klasy rządzącej. Kolejne rządy przychodziły z maksymalistycznymi hasłami, które później obracały w minimalistyczne działania. Adaptowały szlachetne wartości, a potem doczepiały do nich strzępy swoich starych programów i chwytliwe pomysły opozycji. W zależności od temperatury przesuwały cały ten polityczny gulasz raz w lewo, raz w prawo. A potem i tak zapominały, co planowały.
W tej kampanii politycy doprowadzili swoją grę do perfekcji. Zamiast dwóch mieliśmy jeden program dla obu partii. „Zachowamy status quo. Reform nawet nie poczujecie”. Rzecz w tym, że utrzymanie obecnych świadczeń socjalnych, wysokich płac, wieku emerytalnego, nowych dróg, darmowej edukacji i zatrudnienia w sferze publicznej wymaga reform, i to bolesnych. Polska może i była zieloną wyspą, ale nie oprze się prawom ekonomii. I od podsuwania nam tematów zastępczych problemy w drugiej turze nie znikną.
Reklama

>>> Czytaj też: Podano dane z 94 proc. obwodów wyborczych - Komorowski nadal liderem