Od kilku lat zasobne państwa z Azji oraz rejonu Zatoki Perskiej wykupują ziemię pod uprawy żywności u biedniejszych sąsiadów czy w Afryce. Teraz w zyskowny interes weszły banki i fundusze hedgingowe.
Bank Światowy szacuje, że w ciągu najbliższych 20 lat kraje rozwijające się będą rocznie wystawiać na sprzedaż lub pod wynajem 6 mln ha ziemi. Większość trafi w ręce zagranicznych inwestorów. Jeszcze dalej idzie ONZ-owska Organizacja ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) zapowiadając, że przejmą oni w sumie 400 mln ha ziemi w Afryce, Ameryce Południowej i Azji Południowo-Wschodniej.
Jeśli jeszcze dwa – trzy lata temu takie państwa jak Chiny czy Arabia Saudyjska chciały poprzez dzierżawę terenów uprawnych zagwarantować sobie bezpieczeństwo dostaw żywności, dziś jest to także intratny biznes. W szranki z Pekinem czy Rijadem stają już nie tylko inne państwa, ale też wielkie przedsiębiorstwa czy fundusze hedgingowe. Tylko firmy inwestycyjne wydały dotąd na tego typu dzierżawę 60 mld dol. Nic dziwnego, bo zysk jest pewny: naukowcy przewidują, że do 2050 r. populacja na świecie zwiększy się o 40 proc., co oznacza zapotrzebowanie na dodatkowy miliard ton artykułów spożywczych oraz 200 mln ton mięsa rocznie.
Potentatem wśród „neokolonialistów” są Chiny. Do ubiegłego roku zebrały już umowy o dzierżawę gruntów na około 3 mln ha ziemi, a zapewne drugie tyle jest obecnie w fazie negocjacji. Tylko w Kongu Pekin chce objąć w posiadanie 2 mln ha.
Chińczycy znaleźli się w dramatycznej sytuacji. Ich liczba zbliża się do półtora miliarda, a kraj ma jedynie 7 proc. światowego areału ziem uprawnych. Już czwartą część kraju pokrywają pustynie, a industrializacja i urbanizacja wzmagają proces zanikania ziem użytecznych dla rolnictwa. Tylko w ostatniej dekadzie Chińczycy stracili w ten sposób przeszło 8 mln ha gruntów rolnych. Na dodatek dynamiczny rozwój kraju przekłada się na konsumpcję: przeciętny Chińczyk zjada dziś dwa razy więcej mięsa niż w czasach Deng Xiaopinga. Na przykład już 60 proc. soi pochodzi z importu, a na 700 tys. ton zjadanego sezamu 400 tys. przyjeżdża spoza Chin.
Reklama
Przywódcy partii przewidywali kłopoty z żywnością niemal dekadę temu. Jak swego czasu przyznał Li Zhengdong, szef departamentu współpracy międzynarodowej w chińskim MSZ, w 2003 r. powstała w resorcie strategia nabywania gruntów rolnych, lasów czy praw do połowów w innych krajach. Pekin bierze wszystko, jak leci, choć z zachowaniem pewnej ostrożności: żywność woli produkować po sąsiedzku, np. w Birmie czy Laosie. W Afryce wytwarza głównie biopaliwa.
Być może nikt by nie zauważył poczynań Pekinu, gdyby nie kryzys żywnościowy, jaki przetoczył się przez świat na przełomie 2008 i 2009 r. Wtedy do rywalizacji o światowy areał – i zabezpieczenie dostaw na własne potrzeby – w błyskawicznym tempie przyłączyły się Korea Południowa oraz emiraty znad Zatoki Perskiej.

Głód zagląda w oczy bogatym

To właśnie w szejkanatach niedobory żywności są dziś największym problemem. Arabowie uświadomili sobie grozę sytuacji, gdy w 2008 r. ceny poszybowały w górę, a w sklepach zabrakło m.in. ryżu, co rozwścieczyło azjatyckich gastarbeiterów budujących potęgę Abu Zabi czy Dubaju. W emiratach znad Zatoki stanowią oni 80 proc. ludności. Ale nie tylko o nich chodzi. Kraje Półwyspu Arabskiego importują dziś 70 – 90 proc. żywności. Co roku wydają na ten cel około 6,7 mld dol. Wydzierżawienie ziemi to w tej sytuacji idealne, bo tańsze, rozwiązanie. Abu Zabi wydzierżawiło już 40 tys. ha w Pakistanie pod uprawę zbóż i ryżu oraz hodowlę bydła, w Indonezji Bin Laden Group posiada przeszło 1,6 mln ha gruntów obsadzonych ryżem, kukurydzą, soją i trzciną cukrową; Kuwejt i Katar przejęły dotąd kilkaset tysięcy hektarów ziem w Sudanie pod zboża, ziemniaki i kukurydzę, tysiące saudyjskich biznesmenów objeżdża w ostatnich miesiącach Etiopię, poszukując najlepszych terenów. W ostatnich tygodniach Katar sfinalizował umowę z rządem Kenii na dzierżawę 40 tys. ha w delcie rzeki Tana.
Do liczących się graczy na „neokolonialnym” rynku należą też Korea Południowa i Indie. Oba te kraje są w podobnej sytuacji do Chin. Koreańczycy muszą wyżywić 50 mln ludzi w sytuacji, gdy na cele rolnicze mogą wykorzystać najwyżej kilkanaście procent powierzchni swojego górzystego kraju. W Sudanie przejęli już blisko 700 tys. ha ziemi. Podpisali podobne umowy również w Mongolii (270 tys. ha). Legendą jest już historia o kontrakcie na 99-letnią dzierżawę blisko połowy gruntów uprawnych na Madagaskarze: podpisanie umowy na 1,3 mln ha skończyło się krwawymi rozruchami, przewrotem wojskowym i obaleniem prezydenta Marca Ravalomanany. I oczywiście anulowaniem kontraktu.
Z kolei Hindusi od dekady nie potrafią zwiększyć produkcji żywności – w tym samym czasie populacja na subkontynencie wzrosła o 90 mln. Dziś w Afryce działa już 80 dużych indyjskich firm zajmujących się wyszukiwaniem i najmem żyznych ziem. Wyłożyły one na ten cel 2,4 mld dol.
– Chińczycy przyszli do nas, ponieważ ich o to poprosiliśmy. Zobowiązali się pięciokrotnie podnieść wydajność plantacji ryżu. Ich obecność przynosi nam wielkie korzyści. Oczywiście im także – tłumaczył były prezydent Mozambiku Jaoquim Chissano. Jednak – mimo że Pekin zainwestował w produkcję ryżu kilkaset milionów dolarów, a kraj ten jako jeden z nielicznych wprowadził m.in. moratorium na uprawy roślin na biopaliwa – rodacy Chissano najwyraźniej nie podzielają entuzjazmu byłego przywódcy. We wrześniu po raz kolejny wyszli na ulice, by zaprotestować przeciw cenom żywności. Nieco wcześniej Ugandyjczycy demonstrowali zaś przeciw wyprzedawaniu ziemi Egipcjanom.
Handel ziemią na wielką skalę kwitnie głównie w krajach skrajnie biednych, które same są gigantycznym odbiorcą żywności przekazywanej im jako pomoc humanitarna. Wystarczy spojrzeć na Sudan, który wydzierżawił już ponad 4 mln ha ziemi i planuje 10-krotny wzrost „inwestycji w rolnictwo” do 2013 r., czy niewiele mu ustępującą Kambodżę (2,5 mln ha). Etiopia oddała już inwestorom przeszło milion hektarów, a do 2013 r. chce dorzucić prawie 2 mln ha kolejnych gruntów. Nawet Liberia przeznaczyła już dla „neokolonialistów” przeszło 1,5 mln hektarów ziemi.
Często przekazywanie gruntów obcym inwestorom ma cechy grabieży. – W afrykańskich krajach ziemia jest własnością państwa, choć miejscowi używają jej od pokoleń. Rządy czują się więc uprawnione do dysponowania nią bez konsultacji z mieszkańcami, którzy najczęściej dostają mikroskopijne rekompensaty – mówi „DGP” Lorenzo Cotula z International Institute for Environment and Development w Londynie. Albo i nic. Czasem dochodzi wręcz do wysiedleń na wielką skalę – odnotowano takie przypadki m.in. w Kongu, Tanzanii, Indonezji, Birmie czy Kolumbii. Z kolei rząd Ugandy bez większych obiekcji pozbywa się ziemi należącej do ludzi wygnanych z domów przez wojnę domową.

Zachód goni peleton

Do gry o areały uprawne powoli włączają się też państwa i inwestorzy z Zachodu. Na razie na niewielką skalę w ziemie inwestują m.in. firmy z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Szwecji, Danii, Holandii, a także Japonia, Singapur i RPA. W wyścigu biorą udział giganci rynku finansowego, firmy Goldman Sachs, Morgan Stanley, Louis Dreyfus czy Black Rock oraz szacowny Deutsche Bank. Zdaniem Cotuli w dzierżawę ziemi angażują się przede wszystkim firmy z sektora energetycznego, producenci biopaliw i spółki zajmujące się na gigantyczną skalę agrobiznesem.
Na razie inwestorzy z Zachodu koncentrują się na ofercie krajów uchodzących za bardziej przewidywalne. Chętnie kupowane są ziemie w Rosji, Turcji czy Egipcie. W farmy w Argentynie zainwestowali George Soros i Ted Turner. Morgan Stanley kupił 40 tys. ha ziemi na Ukrainie. Fundusz hedgingowy Renaissance Capital z kolei nabył tam aż 300 tys. ha.
Zachodnie zainteresowanie zakupem lub najmem ziemi uprawnej to jednak wciąż wynik mody czy poszukiwania nowych form inwestycji. Wszystko wskazuje jednak na to, że w następnych dekadach dzierżawa może stać się koniecznością, bo większość terenów uznawanych dotąd za zagłębia rolnicze krajów zachodnich w ostatnich latach została dotknięta przez katastrofalne susze lub powodzie.
Zachodnia niefrasobliwość wcześniej czy później zmusi kraje rozwinięte do włączenia się do wyścigu z Chińczykami i Arabami. Pytanie jednak, czy będzie jeszcze wtedy o co rywalizować – losy przyszłego rynku żywności rozstrzygną się w ciągu dwóch najbliższych dekad i wygląda na to, że będzie on należeć do Azjatów i Arabów.
ikona lupy />
Sudan to synonim afrykańskiej biedy, państwo uzależnione od pomocy humanitarnej. Ale to właśnie w tym kraju Chiny kupiły lub wydzierżawiły najwięcej ziemi pod uprawy Fot. Reuters/Forum / DGP