Dlatego prawidłowe hasło powinno brzmieć: „Polityka nasza, bieda wasza”. Spełnienie postulatów związkowych przyniosłoby bowiem szkody gospodarce i obywatelom.

Postulaty demonstrujących trudno byłoby spełnić nawet „ich rządowi”. Jednym z nich to wzrost płacy minimalnej do połowy średniej krajowej. Przewodniczący „S” Piotr Duda argumentował, że taki wzrost jest możliwy, gdy gospodarka rośnie powyżej 3 proc. PKB rocznie. Jego zdaniem „to żadne rozdawnictwo”.

Niestety jest, i to na koszt pracodawców. I szkodzi pracownikom. Wprowadzenie 1700 zł płacy minimalnej oznaczałoby jej wzrost aż o 416 zł, co podniosłoby koszty zatrudniania i wiązałoby się ze zwolnieniami. A chyba nie o to powinno chodzić związkowcom.

Kolejnym postulatem jest obniżenie akcyzy na paliwa. Rząd mógłby ją obniżyć, ale skorzystaliby na tym tylko pośrednicy. Ci podnieśliby marże, tak jak zrobili w 2005 roku, gdy obniżono akcyzę o 25 groszy, a ceny na stacjach spadły może o kilka groszy. Poza tym rząd nie może tego zrobić (choć pewnie by chciał, zważywszy na zbliżające się wybory), mając procedurę nadmiernego deficytu wszczętą przez Komisję Europejską.

W Warszawie podczas demonstracji krzyczano: „Dość bandyckiej nieludzkiej prywatyzacji”. Zważywszy na przekazywanie 15 proc. akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw załogom, a w przypadku JSW jeszcze większej części, bandycko brzmią raczej postulaty związkowców. Te akcje to ogromne pieniądze, nawet kilkaset tysięcy złotych na głowę. Związki nie tylko chcą decydować o wysokości podatków, ale i o tym, co państwo może sprywatyzować. Teraz widać to szczególnie na przykładzie JSW, gdzie blokują sprzedaż udziałów firmy.

Jednak najważniejszy postulat związków zawodowych to wzrost płac. I to solidny. Wczorajsze demonstracje są tylko elementem większej fali protestów, która dotknęła głównie spółki z udziałem Skarbu Państwa. Standardowy postulat to 10 proc. podwyżki, a nierzadko i 10-letnich gwarancji zatrudnienia. Kilka dni temu demonstrowali w Warszawie związkowcy z Orlenu, a ci z Tauronu postawili ultimatum – 10 proc. i decyzja do 10 czerwca.

Szanowni związkowcy, chcielibyśmy wszyscy wierzyć wam, że chodzi o dobro pracowników, a nie o politykę. Niestety, niemal bez przerwy w ciągu ostatnich 20 lat wasi przedstawiciele uczestniczyli w rządzeniu, a teraz wchodzą na listy partii politycznych. Były lider „S” Janusz Śniadek zapowiedział niedawno, że będzie kandydował z list PiS w okręgu gdyńsko-słupskim. W jego ślady bez wątpienia pójdą kolejni. Podobnie zachowuje się OPZZ. W ostatnich wyborach prezydenckich przewodniczący tej organizacji Jan Guz bez ogródek zachęcał do głosowania na Grzegorza Napieralskiego, szefa SLD. Na zjazdach „S” zawsze pojawiają się działacze PiS, a na zgromadzeniach SLD – zaprzyjaźniony OPZZ. Wszystko w atmosferze przyjaźni i wzajemnego zrozumienia.

Może ktoś powiedzieć, że uzwiązkowienie polityki jest teraz mniejsze. W latach 90. OPZZ miał 42 swoich posłów i 4 senatorów, zaś w rządzie AWS „S” miała 60 posłów i 6 senatorów. Teraz jest ich w parlamencie mniej. Dalej jednak wpływ związkowców na politykę jest ogromny. A chyba mają inne zadania statutowe. Zresztą gdy związki biorą się do polityki, nic dobrego z tego nie ma. W 1993 roku „S” obaliła rząd Suchockiej, a później zostawiła na lodzie AWS.

W tej sytuacji nietrudno pomyśleć, że teraz związkom chodzi o pokazanie przed wyborami, jak antypracowniczy jest obecny rząd, jak wielki opór budzi w społeczeństwie. A więc o pomoc swoim. Ale takie gry mają swoją cenę. Jeśli np. „S” miała w końcu lat 90. ponad milion członków, teraz ma prawie dwa razy mniej. Ludzie lubią politykę, ale co za dużo to niezdrowo.