Unia Europejska bowiem zarówno zaczęła się wzmacniać poprzez zapowiedź koordynacji restrykcyjnej polityki fiskalnej, jak i de facto rozpadła się przez to, że Wielka Brytania odwróciła się plecami do tejże polityki razem z jej koordynacją. Szczyt zarówno był przełomem, gdyż jednak podjęto niezwykle istotne dla Wspólnoty decyzje, jak i nim nie był, gdyż niespecjalnie wiadomo, jak w szczegółach miałaby wyglądać realizacja tychże decyzji. Charakterystyczna jest przy tym reakcja rynków finansowych (właściwie powinienem napisać tzw. rynków, ponieważ takie właśnie określenie nie wiedzieć czemu stało się ostatnio modne). Reakcja w gruncie rzeczy żadna, niewyraźna, niby przychylna, ale z bardzo dużą ostrożnością.
>>> Czytaj też: MFW: decyzje szczytu UE to tylko częściowe rozwiązanie kryzysu
No właśnie – znów trochę nie wiadomo, czy to wyraz zadowolenia, czy zignorowania decyzji szczytu, czy dezorientacji inwestorów. Unijny problem numer jeden to wciąż oczywiście pieniądze, a właściwie ich brak, pustki ziejące ze skarbców niektórych państw. Ale jest też problem numer dwa – czas. Czy wystarczy go na wdrożenie programów oszczędnościowych i uporządkowanie finansów krajów przeżywających największe kłopoty. I o ile, poza przykładem Grecji, decyzje na poziomie państw członkowskich zapadają stosunkowo szybko, to wdrożenie rozwiązań ogólnounijnych, na przykład fiskalnych, może zająć całe wieki. A trzeba pamiętać, że agencje ratingowe zaczęły dosyć zdecydowanie operować określeniami typu „cała Unia” bądź „cała strefa euro”. I w tej chwili walka o wiarygodność wobec (tzw.) rynków toczy się właśnie na poziomie całej strefy euro lub nawet całej Unii Europejskiej. To ona właśnie musi przekonać inwestorów, że powszechne zaciskanie pasa będzie poważną operacją systemową przywracającą zdrowie żyjącej ponad stan Europie.
Czy przekona – byłbym niestety sceptyczny. Nie tylko z powodu, delikatnie mówiąc, różnego stopnia fiskalnej determinacji poszczególnych europejskich stolic. Przede wszystkim z powodu wspomnianego już braku czasu. Zdążyliśmy się przecież przyzwyczaić, że od trzech z górą lat żyjemy w błyskawicznie zmieniającej się rzeczywistości. W tej chwili możemy być pewni tylko tego, że za dwa tygodnie są święta Bożego Narodzenia, potem Nowy Rok i do końca kwietnia trzeba będzie wypełnić PIT-a. Nie ma za to żadnej pewności, czy do tegoż kwietnia nie zaczną się wywracać kolejne z europejskich państw, czy programy oszczędnościowe są wystarczające, jaki będzie stan systemu bankowego, co przyszykują agencje ratingowe i spekulanci.
Na tym tle Unia Europejska ze swoją polityczno-biurokratyczną powolnością wygląda naprawdę marnie. Można przewidzieć z naprawdę dużym prawdopodobieństwem, że gdy pojawi się – a pewnie się niestety pojawi – kolejny mocny akcent kryzysu, Unia będzie w fazie mozolnych negocjacji szumnie zapowiadanych na szczycie umów międzyrządowych. Pewien paradoks polega na tym, że Wspólnota, a strefa euro w szczególności, nie jest zupełnie nieprzygotowana na taki rozwój sytuacji. Tyle że owo przygotowanie nie ma wiele wspólnego z planami oszczędnościowymi. Otóż na wypadek konieczności ratowania kolejnych państw, a częściowo również systemu bankowego, mają zostać zgromadzone setki miliardów euro w dwóch już funduszach Europejskim Funduszu Stabilizacji finansowej (EFSF) i Europejskim Mechanizmie Stabilizacyjnym (ESM), w pomoc w razie potrzeby ma się też włączyć Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
>>> Czytaj też: Strefa euro przetrwa, ale zniszczy Unię Europejską
Co więcej, gdy pieniędzy zacznie brakować, pozostaje jeszcze Europejski Bank Centralny z możliwością, mówiąc w dużym uproszczeniu, dodrukowania euro w dowolnej ilości. To skrajnie niebezpieczna kroplówka, jednym z ubocznych efektów działania tego leku może być wysoka inflacja, innych jeszcze nie znamy. I lepiej, żebyśmy ich nie poznali, trzeba trzymać kciuki, żeby wystarczyły bardziej konwencjonalne bezpieczniki. A Europa jednak zdążyła się ogarnąć ze swoimi oszczędnościami, bo zakończony w piątek szczyt można uznać zaledwie za początek bardzo długiej drogi.