Najpierw były gubernator Massachusetts Mitt Romney wygra republikańską nominację, później polegnie jednak w starciu z demokratą Barackiem Obamą. Skąd ta pewność? Bo o wszystkim i tak zadecydują pieniądze zebrane przez kandydatów na kampanię wyborczą.
Tak przynajmniej twierdzi duża część obserwatorów amerykańskiej polityki. Ich argument wydaje się nie do podważenia. Wyniki końcowe kilku ostatnich elekcji pokazują niezbicie, że wygrywa ten, kto zbierze na kampanię najwięcej wpłat od biznesu i osób prywatnych: w 2008 r. Barack Obama zgromadził rekordowe 745 mln dol. i był górą, bo jego konkurent John McCain miał do dyspozycji ledwie 368 mln. Również cztery lata wcześniej zwycięzca George W. Bush zebrał więcej (367 mln dol.) i pokonał Johna Kerry’ego (328 mln). Podobnie było w roku 2000. Oznacza to, że jesienią Obama nie będzie miał problemów z pokonaniem Romneya. Tylko w 2011 r. urzędujący prezydent USA zebrał 220 mln dol. donacji wobec 56 mln dol. po stronie Romneya, który z kolei i tak bije na głowę wszystkich swoich republikańskich konkurentów.
Z obwieszczeniem końca demokracji w starciu z dyktaturą pieniądza trzeba się jednak wstrzymać. Weźmy choćby wynik pierwszych w tym roku republikańskich prawyborów w Iowa. Teksańczyk Rick Perry wydał tam najwięcej, bo aż 4,3 mln dol. To przełożyło się mniej więcej na... 10 proc. głosów. W tym samym czasie Rick Santorum z Pensylwanii dostał co czwarty głos, wydając zaledwie... 30 tys. dol. Jeszcze dziwniej było z Romneyem. 1,5 mln dol. dało mu zwycięstwo (o włos przed Santorumem). W 2008 r. wydał ponad 5 razy więcej, a i tak był drugi. Można oczywiście powiedzieć, że specyfika prawyborów w maleńkim Iowa jest próbką niemiarodajną. Na dodatek w tegorocznej kampanii po raz pierwszy biorą udział tzw. PACs, czyli niezależne komitety poparcia dla kandydatów, które mogą zbierać nieograniczone sumy i lobbować za lub przeciw dowolnemu startującemu nawet bez wiedzy i zgody żadnego z nich.
Reklama
Przykładów na to, że nie zawsze pieniądze decydują o sukcesie, jest więcej. W wyborach 2000 r. były senator z New Jersey Bill Bradley postanowił rzucić wyzwanie wiceprezydentowi Alowi Gore’owi. Bradley, określany złośliwie jako maszynka do fundraisingu, zaczynał z dużo większym workiem pieniędzy niż jego rywal. Nie przełożyło się to jednak na końcowy sukces. Gore minimalnie, ale jednak wygrywał kolejne prawybory i w końcu zapewnił sobie sukces. Podobnie było w 2008 r. z Rudolphem Giulianim. Były burmistrz Nowego Jorku w kilka miesięcy zgromadził dziesiątki milionów i zupełnie odpuścił sobie początek prawyborów. Gdy wszedł do gry, nie zdołał już odrobić początkowej straty i musiał się wycofać. Jako przestroga może też posłużyć historia Meg Whitman, byłej szefowej eBaya, która chciała zostać dwa lata temu gubernatorem Kalifornii. Zapewniła sobie nawet poparcie Republikanów oraz wyłożyła z własnej kieszeni rekordowe 119 mln dol., ale i tak przegrała z kretesem.
Te przykłady dowodzą, że z przecenianiem roli pieniędzy w amerykańskiej polityce nie można przesadzać. Ekonomista i autor kultowej „Freakonomii” Steven Levitt wyliczył (na podstawie analizy wyników wyborów do Kongresu), że zwiększenie wydatków o połowę przekłada się średnio ledwie na jednoprocentowy wzrost liczby głosów oddanych na kandydata. Oznacza to, że po przekroczeniu pewnego pułapu pieniądze przestają mieć znaczenie. Są już nie tyle środkiem, za pomocą którego można kupić sobie więcej reklam czy opłacić dodatkowych ludzi roznoszących ulotki. Stają się raczej podobne do kwartalnych wyników spółki giełdowej. To na ich podstawie (bardziej niż w oparciu o sondaże) potencjalni inwestorzy decydują o tym, czy kupić akcje danego kandydata, czy też nie. Mówiąc wprost, to pieniądze przychodzą do prawdopodobnego zwycięzcy, a nie odwrotnie. To jak z deszczem i parasolami. Im większe prawdopodobieństwo opadów, tym więcej otwartych parasoli. Błędem byłoby przypuszczać, że to parasole są przyczyną ulewy. Może więc jednak w wyścigu do Białego Domu nic nie jest jeszcze rozstrzygnięte?