Współczesne badania dwóch paryskich doktorantów Simona Porchera i Alexandra Frondiziego to nie lada gratka pozwalająca spojrzeć na świat wprost z obrazów Toulouse-Lautreca oczami nie tylko historyka, lecz także ekonomisty.
Gdy działająca z oświeceniowych pobudek administracja Napoleona Bonaparte podejmowała pierwsze próby uregulowania rynku na najstarsze usługi świata, przyświecał jej jeden cel: uczynić go ekonomicznie efektywniejszym. Istniejące dotąd na pograniczu legalności domy publiczne (prowadzone przez byłe prostytutki, czyli tzw. madame) otrzymały oficjalne państwowe błogosławieństwo, a w zamian były zobowiązane do poddawania swojej kadry regularnym (dwa razy w tygodniu) kontrolom lekarskim (walka z syfilisem) i świadczenia usług w swoich czterech ścianach (walka ze zgorszeniem).
Z badania Porchera i Frondiziego wynika jednak, że ta próba włączenia prostytucji do normalnego ekonomicznego krwiobiegu szybko doprowadziła do efektów odwrotnych do zamierzonych. To znaczy do gwałtownej ekspansji czarnego rynku płatnej miłości. Według szacunków paryskiej prefektury we francuskiej stolicy było w 1878 roku 3991 licencjonowanych pań lekkich obyczajów. Ale oprócz nich na ulicach pracowało aż... 23 tys. nielegalnych prostytutek. Czyli mniej więcej tyle, ile dziś w całej Francji. W efekcie i syfilisu, i zgorszenia było więcej niż poprzednio.
Reklama
Na pierwszy rzut oka rozwój wypadków może się wydawać wielkim paradoksem. Etat licencjonowanej ladacznicy wiązał się przecież z dużo niższymi kosztami stałymi. Zwyczajowa działka dla madame wynosiła ok. 0,5 franka, czyli 1/3 – 1/4 oficjalnej ceny jednego stosunku seksualnego (która przez cały okres niskiej inflacji lat 1870 –1914 kształtowała się na poziomie 1,5 do 2 franków). Tymczasem pracująca na czarno ulicznica musiała sama opłacić miejsce, w którym dochodziło do świadczenia usług. Najczęściej takie małe pokoiki w hotelach czy zaplecza sklepów kosztowały według stawek: 1 frank za 10 minut. 3 franki za noc, 9 franków tygodniowo. Na dodatek panie na ulicach ryzykowały aresztowanie przez policję lub inne szykany ze strony oficjalnych burdeli.
Mimo tych niedogodności szeregi prostytucyjnych freelancerek ciągle rosły. Badacze sugerują, że działo się tak głównie z powodu osiąganych przez nie korzyści skali. Wychodząc na ulicę, można było złowić więcej klientów, którym podobało się, że niczym na targowisku mogą sami wybrać sobie „towar”, podczas gdy w oficjalnym burdelu byli zdani na nudną ofertę stałą. Na ulicy na porządku dziennym było też negocjowanie ceny, co wobec doświadczonej madame raczej nie wchodziło w rachubę.
W efekcie wolne prostytutki były zazwyczaj lepiej sytuowane. Również dlatego, że ich siła robocza była alokowana w sposób bardziej elastyczny. Oficjalne podopieczne madame zarabiały wprawdzie więcej, ale była to dla nich zwykle jedyna „etatowa” praca. Tymczasem córy Koryntu z szarej strefy były prostytutkami często tylko okazjonalnie. Zazwyczaj przez cały tydzień lub większą część roku (bo w XIX-wiecznej gospodarce nisko wykwalifikowana damska siła robocza pracowała sezonowo) miały zatrudnienie na przykład w manufakturach. A na ulicę wychodziły tylko w weekendy – dorabiając sobie do pensji.
Oczywiście właściciele państwowych burdeli mocno uskarżali się na nieuczciwą konkurencję szarej strefy. Wszelkie interwencje na nic się jednak zdawały. Głównie dlatego, że równoważyły je naciski innego potężnego lobby, które na nielegalnej prostytucji korzystało. Byli to właściciele hotelików, sklepikarze czy szynkarze, którym łowienie klientów na ulicy przynosiło dochód, w przeciwieństwie do seksu oferowanego za zamkniętymi drzwiami przez legalne burdele. Efekt mógł być więc tylko jeden: czarny rynek krok po kroku wypierał oświeceniowy napoleoński model burdel-biznesu. To nie pierwszy i nie ostatni w historii ekonomii przykład na tzw. prawo Greshama (u nas zwane też prawem Kopernika) stanowiące, że produkt gorszy nieuchronnie wypiera z rynku ten lepszy.