Innowacyjność nie bierze się z dotacji, tylko z ducha rywalizacji i pogoni za bogactwem. Żądza zysku jest jednym z głównych motorów gospodarki. Amerykański sen nie polegał na tym, że w Stanach Zjednoczonych człowiek nagle stawał się bogaty. Brał się także ze zmiany podejścia do życia – imigrant w USA przestawał być farmerem z Sardynii, a stawał się walczącym o pozycję w społeczeństwie pracownikiem.
Ludzie wiedzieli, że jeśli nie będą ciężko pracować, do niczego w życiu nie dojdą. Dziś podobny mechanizm obserwujemy w Wielkiej Brytanii czy Francji, gdzie Polak okazuje się pracusiem i rozchwytywanym pomocnikiem. Dotacje unijne mają dobre skutki. Mają też złe, o których się nie mówi, ponieważ panuje w tej sprawie niby-patriotyczna zmowa milczenia. Wydać unijne pieniądze (inaczej: wydoić Europę) to kwestia nie rozwoju ekonomicznego, lecz obowiązku patriotycznego. Pokrzykując o „walce o środki unijne”, zakrzykuje się realne niebezpieczeństwo królowania mentalności „orientacja na wniosek unijny”.
Dlatego propagowane kilka miesięcy temu przez Palikota (por. jego powyborczy artykuł w „Rzeczpospolitej”) czy polityków Platformy (przedwyborczy spot z Januszem Lewandowskim) idee, że Rzeczpospolita rozwija się dzięki funduszom unijnym, są, wbrew pozorom, bardzo szkodliwe. Wszelkim krajom poddającym się kroplówce finansowej grozi zabicie ducha walki. Jeśli uznamy, że nasz rozwój bierze się z zachodnich pieniędzy, skończymy jak dzisiejsze post-NRD czy nowożytni Hiszpanie – kultury skapcaniałego rentierstwa.
Jak zrzekniemy się dotacji, nie dostaniemy miliardów do wydania, na Zachodzie będą się pukać w głowę, a w Polsce wybuchnie rewolucja. Uwolnimy za to zasoby ukrytej dynamiczności u tych ludzi, którzy marnują swój wielki potencjał, stojąc w kolejkach po porady przy napisaniu wniosku