I tak Agencja Mienia Wojskowego miała upłynnić nieprzydatne uzbrojenie po socjalistycznej armii, co wydawało się zajęciem mało skomplikowanym i niewymagającym wiele czasu. Z kolei celem Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa miało być rozdysponowanej ziemi, jaką pozostawiły po sobie upadłe państwowe gospodarstwa rolne. Bez Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych nie bardzo wyobrażano sobie system wspierania inwalidów.
Nadal żyje z przymusowych składek pracodawców. Tych tymczasowych tworów stworzono w sumie kilkanaście. Z czasem jednak, zamiast ubywać, agencji i funduszy przybywało. Dla kolejnych koalicji rządzących były to bardzo atrakcyjne łupy wyborcze, które dzielono między zwycięskie partie stosownie do uzyskanych głosów. Miały wielką zaletę – państwowe pieniądze, w jakie je wyposażono, można było wydawać w nieprzejrzysty sposób. Agencje podlegały bowiem tylko stosownemu ministrowi, a ten – obsadziwszy stanowiska w nich swoimi kolegami partyjnymi – miał wielką skłonność do przymykania oczu na wydatki. Budżety ministerstwa były na widelcu, ich wysokość określano w ustawie budżetowej, a w plany finansowe agencji nikt się nie zagłębiał. Afery wybuchały raz w roku, gdy media docierały do protokołów pokontrolnych Najwyższej Izby Kontroli, dotyczących wykonania budżetu. Okazywało się wtedy, jak wiele publicznych pieniędzy marnuje się w agencjach rządowych i funduszach celowych.
Pokazywano, że wydawanie środków odbywa się tam praktycznie bez żadnej kontroli. Przez wiele lat ekonomiści (m.in. prof. Zyta Gilowska i prof. Leszek Balcerowicz) uważali, że likwidacja tych tworów znacznie poprawiłaby sytuację finansów publicznych. Ich rozwiązanie stało się niemalże synonimem reformy. Nic z tego nie wyszło. Po latach okazuje się wręcz, że te twory, które miały być tymczasowe, już tak wrosły w gospodarczą rzeczywistość, stały się tak niezbędne, że żadną miarą skasować ich nie można. Agencja Mienia Wojskowego ciągle nie pozbyła się wszystkich starych kałasznikowów, a teraz doszło jej zadanie znalezienia nabywcy na tupolewa. Ważnych zadań przybywa tak szybko, że jedna agencja nie jest w stanie im podołać. Ministerstwo Obrony Narodowej powołuje więc kolejne podmioty, dla niepoznaki nazywając je inspektoratami. Żeby tylko nie wyglądało na to, że rozrasta się biurokracja. Najsprytniej jednak poradziły sobie agencje podległe ministrowi rolnictwa. Dziś funkcjonują już jako płatnicze agencje unijne, stały się częścią systemu wspólnej polityki rolnej. Przez nie przechodzą miliardy euro wsparcia dla wsi. Ci szczęśliwcy to Agencja Rynku Rolnego oraz Agencja Modernizacji i Restrukturyzacji Rolnictwa.
Zamach na którąkolwiek z nich byłby zamachem na całą unijną WPR. Nie wchodzi w rachubę. Częścią systemu unijnego nie jest jednak Agencja Nieruchomości Rolnych, dawna Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Przez kilkanaście lat istnienia trwale rozdysponowała około 60 proc. posiadanych gruntów. Ale i ona jest już nie do ruszenia. Do zadania pierwotnego dodano jej bowiem inne, znacznie poważniejsze. Ma strzec, aby grunty rolne nie dostały się w niepowołane ręce.
Nawet wtedy, gdy jeden rolnik sprzedaje je innej osobie, ANR ma prawo pierwokupu. Od pewnego czasu chce z niego korzystać tylko wtedy, gdy w grę wchodzi ponad pięć hektarów. Może kupić, żeby potem tę ziemię sprzedać komuś, kto na bycie rolnikiem zasługuje bardziej. Bo nieubłaganie zbliża się rok 2016, czyli moment, gdy już bez zezwolenia MSW polską ziemię będą mogli kupować także obcy. No to nie będą, bo ostoją polskości zostanie ANR. Dziś już nikt nie podnosi ręki na agencje, nikt też nie głosi konieczności likwidacji funduszy celowych. Wręcz przeciwnie, są zakusy, by powoływać kolejne. Związkowcy i pracodawcy chcieliby, aby w fundusz celowy przekształcił się na przykład Fundusz Pracy. Żeby minister finansów nie mógł bezkarnie w każdej chwili do niego sięgać. To przecież nie jego pieniądze, one pochodzą ze składek pracodawców. Uwaga słuszna, a że przy okazji znów rozrośnie się biurokracja…