Prawdopodobnie nie odkryliśmy Ameryki w konserwach. Prawdopodobnie dramatyczna historia rodziny Makuchów, którą opisujemy dziś w dziale prawo, nie jest ani pierwsza, ani najsmutniejsza. Prawdopodobnie nieraz już zdarzało się, że wydawszy cały dorobek życia na mieszkanie, dom czy segment budowany przez dewelopera, ktoś nie mógł w nim później zamieszkać bez narażania się na karę inspektora budowlanego.

Bo w świetle prawa nie był inwestorem, lecz „tylko” właścicielem. A skoro tak, to nie mógł się starać o pozwolenie na użytkowanie lokalu, by legalnie w nim zamieszkać, bo może to robić jedynie inwestor – czyli ten, kto na samym początku przedsięwzięcia otrzymał pozwolenie na budowę. Skoro w ciągu dziesięciu dni z samej Warszawy do naszej redakcji dotarły dwa sygnały o absurdalnej luce, która nie pozwala legalnym właścicielom zamieszkać w ich domach, to prawdopodobnie przypadków takich musiało być więcej. Również wtedy gdy z przytupem wprowadzano tzw. ustawę deweloperską („o ochronie praw nabywcy lokalu mieszkalnego lub domu jednorodzinnego”), która wejdzie w życie jeszcze w tym miesiącu.

Wiele w niej napisano o rachunkach powierniczych, gwarancjach, prospektach i o przekazaniu nabywcy przez dewelopera wszelkich „praw niezbędnych do korzystania z lokalu”. I ani słowa o tym, że deweloper po zakończeniu inwestycji ma psi obowiązek wystąpić o pozwolenie na jej użytkowanie. Przepis, który mógłby o tym stanowić, jest na tyle enigmatyczny, że sytuacja na gruncie nowej ustawy – tej z „ochroną praw nabywcy” w tytule – będzie tak samo bez wyjścia, jak jest dziś. Żeby było smutniej, ministerstwo odpowiedzialne za budownictwo przyznaje, że prawo budowlane jest „trudne do stosowania” i „nie zapewnia sprawnego przebiegu procesu budowlanego”. Co więc robi resort? Pracuje nad kolejną ustawą. Czy rozwiąże w niej rzeczywiste problemy nabywców mieszkań? Tego niestety obiecać nie może.