Po przeczytaniu pańskiej książki pozostaje tylko się cieszyć, że nie jest się Niemcem.
Dlaczego?
Bo wysłuchawszy wszystkich argumentów na temat stanu niemieckiego państwa i gospodarki, trudno nie popaść w ciężką depresję. Kreśli pan obraz kraju, w którym wszystko – z polityką i ekonomią na czele – idzie w złym kierunku.
Co poradzić, kiedy taka jest prawda.
Reklama
Reszta Europy patrzy jednak na Niemcy zupełnie inaczej. Pański kraj jako jedyna z największych gospodarek kontynentu wyszedł z kryzysu ekonomicznie i politycznie wzmocniony.
Być może. Ale pytanie, które Niemcy powinni sobie stawiać, brzmi moim zdaniem: czy nasz rzekomy sukces mógłby stać na solidniejszych podstawach i czy nie mogłoby nam, a przy okazji całej Europie, wieść się lepiej niż teraz?
A mogłoby?
Owszem. Niemcy musieliby jednak odejść od coraz bardziej niebezpiecznych gospodarczych pomysłów, które prowadzą do niespotykanego w powojennej historii kraju pogłębienia różnic między biednymi a bogatymi oraz erozji klasy średniej. To jednak nie wszystko. My szkodzimy nie tylko sobie. Stawiając się w roli europejskiego prymusa i zmuszając cały kontynent do przyjmowania fatalnych rozwiązań gospodarczych, prowadzimy Unię donikąd. To dlatego biję na alarm i krzyczę: król jest nagi. Niemiecki model nie może być wzorem dla całej Europy.
Co właściwie ma pan mu do zarzucenia?
Przede wszystkim to, że nasze elity polityczne zakochały się w neoliberalizmie. Wszyscy od CDU po SPD obłudnie podkreślają oczywiście przywiązanie do powojennej koncepcji społecznej gospodarki rynkowej. W praktyce jednak jej fundamenty zostały już dawno rozebrane. Pomysł ojca cudu gospodarczego lat 50. i 60 Ludwiga Erharda (CDU) był przecież prosty i brzmiał: dobrobyt dla każdego. I nie był wcale tanim lewicowym populizmem. Erhard to przecież zdeklarowany konserwatysta, zwolennik wolnego rynku i kapitalizmu. W jego pomysłach tkwiła jednak głęboka mądrość: zamiast bardzo bogatej, ale cieniutkiej klasy wyższej, chcemy stworzyć możliwie szeroką klasę zdolnych do konsumpcji. Ich siła nabywcza napędzać będzie gospodarkę. Przez kilka następnych dekad ten model działał znakomicie.
I co z nim się stało?
Stopniowo zaczął przebijać się zupełnie inny sposób myślenia o gospodarce. Zwłaszcza po upadku żelaznej kurtyny i bankructwie sowieckiego realnego socjalizmu. Przed 1989 r. nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy wolnego rynku w RFN uważali, że trzeba za wszelką cenę strzec się ekscesów kapitalizmu, bo zostaną one natychmiast wykorzystane przez NRD w propagandowej wojnie z Zachodem. Po upadku muru i zjednoczeniu te obawy zaczęły stopniowo wyparowywać. Nowe czasy charakteryzowało coraz silniejsze przeświadczenie, że gospodarce jest dobrze, gdy zadowoleni są przedsiębiorcy. Zaczęła dominować presja na cięcie podatków, obniżanie wydatków publicznych oraz płac. Do tego deregulacja rynków i prywatyzacja. Kulminacja tej polityki nastąpiła w latach 1998 – 2005. Paradoksalnie pod rządami lewicowej koalicji pod wodzą Gerharda Schroedera. W praktyce ich pomysły to była spóźniona niemiecka wersja thatcheryzmu i reaganomiki. W ramach pakietu neoliberalnych reform, czyli Agendy 2010, obcięto wówczas zasiłki dla bezrobotnych, a ochrona pracobiorcy uległa znaczącemu pogorszeniu. W dół poszły też podatki: próg dla najlepiej zarabiających obniżono wówczas z 53 do 42 proc. Skutek jest taki, że o ile jeszcze w latach 50. wpływy podatkowe sięgały 27,5 proc. niemieckiego PKB, to dziś wynoszą już tylko 22,5 proc.
Zaraz, zaraz, mówi pan przecież o tych samych reformach, które zdaniem większości komentatorów uratowały konkurencyjność niemieckiej gospodarki w czasie kryzysu. Najprawdopodobniej bez nich to Niemcy byłyby dziś chorym człowiekiem Europy.
Wszystko zależy od przyjętej perspektywy. Z punktu widzenia pracodawcy pensje to oczywiście wydatek. Schroederowskie obniżenie kosztów pracy było więc, rzecz jasna, wielkim prezentem dla rodzimego biznesu. Konkurujące na globalnych rynkach produkty mogły być teraz wytwarzane taniej i dzięki temu Niemcy wzmacniały swoją pozycję czołowego globalnego eksportera. To pomogło naszej gospodarce rozwijać się w przyzwoitym na tle Europy tempie.
Więc w czym problem?
Teoretycznie wzrost powinien być dobrą wiadomością dla wszystkich podmiotów gospodarki narodowej. Cały dowcip polega jednak na tym, że w niemieckim przypadku tak się nie stało. Przykład? Niemiecki eksport rośnie od lat. Dziś wynosi ok. 40 proc. PKB, czyli mniej więcej dwa razy tyle, ile w 1993 r. Trudno się więc dziwić, że zyski trzydziestu największych niemieckich spółek giełdowych, działających przecież głównie w branży eksportowej, skoczyły między rokiem 2001 a 2007 ze 170 do 600 mld euro. Większość Niemców zastanawia się jednak, co się właściwie stało z tymi pieniędzmi. Bo w tym samym czasie, gdy eksport i zyski wypracowujących go firm biły rekordy, pensje stały w miejscu. A uwzględniając inflację, wręcz się kurczyły. Rozwiązanie tej zagadki brzmi: zyski trafiły do kieszeni bardzo wąskiej grupy najlepiej sytuowanych, a 99 proc. niemieckiego społeczeństwa mogło o tym ożywieniu gospodarczym co najwyżej poczytać w gazetach. Istnieją wręcz wyliczenia, z których wynika, że po uwzględnieniu inflacji obroty niemieckiego handlu detalicznego znajdują się na tym samym poziomie co na początku lat 90. Oznacza to, że gospodarka kręci się tylko pozornie. Znakomita większość obywateli ma zaś w kieszeni tyle samo albo mniej pieniędzy niż 15 – 20 lat temu. Jedyne, co rośnie, to dochody najzamożniejszych. Czy to jest ustrój, w którym chcemy żyć? Pozwolę sobie powiedzieć, że niekoniecznie.
Trudno jednak zaprzeczyć, że Schroederowskie reformy – zwane powszechnie Hartz IV – odbiły się pozytywnie na niemieckim rynku pracy. Życie z zasiłku przestało się opłacać. Efekt? Osiem, dziewięć lat temu było w Niemczech 5 mln bezrobotnych, dziś jest ich mniej niż 3 mln. Niestety, sukces tych reform jest tylko pozorny. Ustawodawstwo Hartz IV otworzyło drogę do znaczącego obniżania poziomu płac, wprowadzając m.in. takie mechanizmy jak kary (łącznie z odebraniem zasiłku) dla bezrobotnego, który odmawia przyjmowania ofert składanych mu przez biuro pośrednictwa. Wiedzą o tym również pracodawcy i mają pracownika w szachu. Mogą proponować głodowe pensje, bo wiedzą, że sprzątaczka, fryzjerka czy kelner nie są w stanie ich odrzucić. Konsekwencje dla całej gospodarki są łatwe do przewidzenia.
To znaczy?
Henry Ford zwykł mawiać, że „samochody nie kupują samochodów”. Dlatego płacił swoim pracownikom tyle, by sami mogli kupić sobie nowy model Forda. Per saldo mu się opłacało. Logika panująca obecnie na niemieckim rynku pracy jest dokładnie odwrotna. Źle opłacani fryzjerzy, kelnerzy czy fryzjerki nie pójdą do restauracji, nie kupią gazety ani biletu do kina. Straty z tego tytułu poniesie więc szybko również wielki biznes: sieci gastronomiczne, koncerny medialne czy producenci filmowi.
Gdy się tego słucha, aż dziw bierze, że niemiecka gospodarka jeszcze się kręci.
Po części to zasługa euro. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdybyśmy nie mieli wspólnego europejskiego pieniądza, a zamiast tego zwyczajny system płynnych walut, których cenę regulują żelazne prawa podaży i popytu. Waluta kraju uzyskującego tak olbrzymie nadwyżki handlowe jak Niemcy natychmiast poszłaby w górę. W efekcie towary z innych krajów UE stałyby się dla niemieckich konsumentów bardziej atrakcyjne. Opłacałoby się kupić włoski ekspres do kawy czy hiszpańską elektronikę. A niemieckim eksporterom byłoby trudniej przebijać się na obcych rynkach. Wątpię, czy nadal bylibyśmy wówczas unijnym prymusem. Gospodarczo sytuacja byłaby jednak dużo zdrowsza. Wszyscy chętnie oburzamy się na Chińczyków sztucznie zaniżających kurs swojej waluty, by ich eksport zyskał przewagę konkurencyjną. My robimy tak samo, posługując się euro. Cieszymy się jak dzieci z nadwyżek handlowych, zadowalając naszą narodową próżność takimi określeniami jak „wicemistrz świata w eksporcie”. Zamykamy jednak oczy na prostą ekonomiczną prawdę, że wieloletnia przewaga eksportu nad importem owocuje tym, że wszyscy są u nas zadłużeni. I najprawdopodobniej w pewnym momencie powiedzą: niestety, nie możemy oddać wam waszych pieniędzy, bo nie mamy z czego.
Dochodzimy w ten sposób do roli niemieckiego olbrzyma w obecnym unijnym kryzysie zadłużeniowym. Jak Niemcy pana zdaniem wypadają w roli europejskiej lokomotywy?
Ten egzamin również oblaliśmy. Zacznijmy od kursu oszczędnościowego, który rząd Angeli Merkel próbuje od pewnego czasu narzucić reszcie Europy. Kanclerz chętnie uzasadnia go, przywołując obraz oszczędnej szwabskiej gospodyni domowej. Takiej, która nie wydaje więcej, niż zarabia, i wszystkie zaskórniaki umieszcza na pewnej lokacie bankowej. Opowieść o zaradnej pani domu jest może genialna z punktu widzenia PR, ale z ekonomicznego punktu widzenia trudno o większą bzdurę.
Dlaczego?
Bo oszczędzanie to nic innego jak wycofywanie pieniędzy z obiegu. Jest dobre dla pojedynczych podmiotów, ale fatalne dla całej gospodarki. Popatrzmy tylko, co się dzieje, gdy wszyscy naraz oszczędzają i nikt się u nikogo nie zadłuża. Szwabska gospodyni nie może wtedy nawet ulokować swoich pieniędzy na bezpiecznej lokacie, bo żaden bank nie będzie chciał jej pieniędzy. I tak nie może ich przecież puścić w dalszy obieg. Zamierają inwestycje oraz konsumpcja. Nie ma mowy o żadnym rozwoju gospodarczym. Kompletny zastój.
Bardzo pan przejaskrawia. W modelu oszczędnościowym chodzi raczej o to, by nie żyć ponad stan i zredukować zadłużenie do poziomu, który gospodarka narodowa może udźwignąć.
To nierealne. W praktyce polityka Merkel prowadzi do następującego scenariusza: państwa pod wpływem presji Niemiec oszczędzają, ograniczając wydatki publiczne. Na przykład obcinają świadczenia dla bezrobotnych. Oznacza to, że poszukujący pracy ma mniej pieniędzy do wydania. Cierpi na tym nie tylko on sam, lecz także cała gospodarka. Nie kupi już jedzenia na mieście, nie pójdzie do fryzjera. Odczują to oczywiście bary oraz salony fryzjerskie, które odnotują mniejsze przychody. A mniejsze przychody przełożą się natychmiast na niższe wpływy podatkowe w następnym roku fiskalnym. To nie koniec złych wiadomości. Bardzo możliwe, że nasz salon fryzjerski i restauracja będą musiały zwolnić pracowników. Oznacza to, że przynajmniej na pewien czas zasilą oni szeregi bezrobotnych. A bezrobotnym trzeba płacić świadczenia. W ten sposób zataczamy koło: chcieliśmy przecież na początku obniżyć wydatki i zbilansować budżet. Kończymy z trochę mniejszymi wydatkami, ale i mniejszym budżetem. A to oznacza, że dług wyrażony w procentach w stosunku do PKB wcale nie zmalał, lecz urósł. W takim miejscu jest dziś duża część krajów UE. A Niemcy swoją krótkowzroczną polityką tylko pogłębiają ten problem.
Trudno jednak oczekiwać od Angeli Merkel, by powiedziała Grekom: „Nie przejmujcie się. My za wszystko zapłacimy”.
Oczywiście. Ale tego nie chcą przecież nawet sami Grecy. Ateny są świadome, że muszą zreformować niewydolne struktury państwa, zerwać z korupcją i gospodarczym klientelizmem. To przecież główne przesłanie płynące z niedawnych wyborów, w których Grecy pokazali czerwoną kartkę całej dominującej od wielu dekad klasie politycznej. Pytanie tylko, czy da się te reformy przeprowadzić, wiążąc Grekom ręce i nogi. Antykryzysowy lek zaaplikowano im w takim stężeniu, że zaczął niszczyć nawet zdrową część gospodarczego organizmu. A wina za to leży niestety po stronie oszczędnej szwabskiej gospodyni. Faktycznie jesteśmy unijną lokomotywą. Niestety, ciągniemy Europę na pełnym gazie prosto w ślepą uliczkę.
Jak z niej zawrócić?
Nie ma innego wyjścia. Niemcy – również z powodu tego, jak bardzo na euro skorzystali – muszą się wykazać solidarnością. To nie tylko wyraz naszej wielkoduszności, lecz także zdrowego rozsądku.
A w praktyce?
Należy wyjść naprzeciw oczekiwaniom pracowników i podwyższyć pensje. Niemiecki eksport stanie się wówczas trochę mniej atrakcyjny i zaczniemy więcej importować. To przywróci zdrową równowagę wewnątrz Unii Europejskiej i wzmocni niemiecką klasę średnią, która z roku na rok stale się kurczy z powodu stopniowego spadku płac w sektorze usług.
A w polityce europejskiej?
Euroobligacje wydają się dziś koniecznością. Albo refinansowanie zadłużenia przez Europejski Bank Centralny.
Ale jak chce pan wytłumaczyć Niemcom, że powinni gwarantować część greckiego czy hiszpańskiego długu publicznego?
Aby zrozumieć korzyści płynące z euroobligacji czy modelu z EBC jako pożyczkodawcy ostatniej szansy, warto spojrzeć na przykład Włoch, które są zadłużone na ok. 1,9 bln euro. Obecnie Rzym wydaje na obsługę długu jakieś 80 mld euro rocznie. Kiedy ten dług zostanie zastąpiony nowymi obligacjami emitowanymi w czasie kryzysu na wysoki procent, suma ta wzrośnie do 120 mld. Gdyby Włochy mogły pożyczać pieniądze na procent, na jaki robią to dziś Niemcy, koszt obsługi ich długu spadłby do jakiś 34 mld euro. To prawie 90 mld rocznej różnicy. To pieniądze, które Włochy mogłyby zainwestować w pobudzenie swojej gospodarki i jej powrót na ścieżkę wzrostu. Inaczej nigdy nie ruszą z miejsca. Trudno się temu dziwić. Gdyby Niemcy musieli nagle refinansować swój wcale niemały, bo sięgający 2 bln euro dług poprzez oprocentowane na 10 proc. obligacje, też nie byliby w stanie tego zrobić.
Czy tak łatwa ucieczka z długów nie zniechęci jednak krajów Południa do reform?
Korzystanie z euroobligacji czy pomocy EBC można obwarować warunkami politycznymi. Skoro Angela Merkel potrafiła przeforsować bynajmniej przecież nie bezwarunkowy pakt fiskalny, to dlaczego nie mogłoby być podobnie z euroobligacjami. Ważne jednak, by te warunki były ustalone przez demokratycznie wybranych polityków, którzy myślą długofalowo, mając na względzie interes Europy, a nie patrzą przez pryzmat bezimiennych rynków.
Rozumiem, że technicznie jest to możliwe. Pozostaje jednak wciąż pytanie, dlaczego to właśnie Niemcy mają płacić za długi zaciągnięte przez Włochów czy Hiszpanów.
Dlatego że Niemcy na euro skorzystali i wciąż korzystają. Dla wielu gospodarek wspólna waluta stała się jednak złotą klatką. Popatrzmy na Hiszpanię. Biorąc pod uwagę większość wskaźników ekonomicznych, ten kraj jest w dużo lepszej sytuacji niż Wielka Brytania. Rząd w Londynie może jednak pożyczać pieniądze na rynkach na dużo korzystniejszy procent. Dlaczego? Bo rynki wiedzą, że niewypłacalność Wielkiej Brytanii jest niemal równa zeru. Jeśli długi staną się nie do udźwignięcia, tamtejszy rząd zareaguje po prostu dewaluacją funta. Takiego manewru Madryt przeprowadzić nie może. Dlatego spekulanci grają na upadek Hiszpanii, a nie Wielkiej Brytanii.
Słuchając pana, można odnieść wrażenie, że może lepiej gdyby euro w ogóle nie było.
Ze strefą euro jest jak z hotelem California ze starej piosenki zespołu The Eagles: „You can check out everytime you like, but you can never leave”. Gdybyśmy nie wprowadzili wspólnej waluty, pewnie Europie byłoby dziś łatwiej przebrnąć przez kryzys. Marka niemiecka zyskałaby w krótkim czasie na wartości jakieś 40 proc., niemiecki eksport poszedłby w dół, a import w górę. Czyli w naturalny sposób zadziałałyby gospodarcze mechanizmy obronne. Ale rzeczywistość jest taka, że mamy wspólny pieniądz. I nie ma powrotu do tego, co było wcześniej. Ze strefy euro nie da się wyjść w sposób skoordynowany. Systemy finansowe są ze sobą zbyt mocno zrośnięte. Z reguły irytują mnie określania takie jak „pozbawiony alternatywy”. Euro to jednak jedyny wyjątek. Faktycznie nie ma dziś dla niego alternatywy. I dlatego trzeba je ratować.
A jeśli się nie uda?
Nie można dziś wykluczyć fiaska projektu europejskiego. Lądujemy jednak wtedy z powrotem w roku 1914. Nie należy się raczej spodziewać konfliktu zbrojnego, bo nie pozwolą na to tragiczne doświadczenia dwóch wojen. Ale zagrożenie wybuchem ostrych konfliktów ekonomicznych i walutowych między państwami narodowymi jest jak najbardziej realne. I to starć dużo brutalniejszych niż obecnie. Na dodatek pojawi się cała masa życiowych utrudnień dla każdego z nas. Urodziłem się w 1972 r. i należę do pierwszego pokolenia Niemców, dla których możliwość swobodnego podróżowania ponad granicami państwowymi najpierw w ramach starej UE, a teraz nowej, jest czymś oczywistym. Nie chcę tego stracić.
Na razie obie dominujące siły niemieckiej polityki CDU i SPD uważają jednak, że tak krytykowany przez pana program oszczędnościowy to jedyny sposób, by wyprowadzić Europę na prostą. Również w mediach i wśród ekonomistów uchodzi on za bezalternatywny.
To może się bardzo szybko zmienić. Frekwencja spada w Niemczech z wyborów na wybory, co moim zdaniem nie jest dowodem na to, że ludziom jest wszystko jedno. Odwrotnie: oni odcinają się od życia politycznego, bo irytuje ich to, że wszystkie partie straciły łączność z obywatelami, a system stał się nieprzejrzysty. Coraz trudniej też odróżnić polityka od lobbysty. W Niemczech na porządku dziennym są sytuacje, gdy jeden z najważniejszych funkcjonariuszy nadzoru bankowego trafia po zakończeniu kadencji do największego prywatnego niemieckiego banku. A ministerstwo gospodarki zamawia ekspertyzy prawne potrzebne do napisania ustawy w prywatnej kancelarii, która na co dzień reprezentuje wiele instytucji bankowych, których funkcjonowanie nowa ustawa ma w przyszłości regulować. To wszystko jest powodem najnowszych sukcesów takich inicjatyw obywatelskich, jak ruch Occupy czy Partia Piratów, która jest już obecna w czterech Landtagach (parlamentach krajów związkowych Niemiec – red.) i ma olbrzymie szanse wejść do Bundestagu w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie jest tak, że mamy powtórkę z czasów Republiki Weimarskiej czy nawet roku 1968, gdy życie publiczne wrzało, co groziło natychmiastowym wybuchem. Potencjał niezadowolenia jest jednak spory. Niech więc zaostrzy się jeszcze kryzys w strefie euro, a co za tym idzie sytuacja klasy średniej ulegnie dalszemu pogorszeniu. Niech ludzie przestaną być w stanie spłacać na czas kredyty mieszkaniowe albo przestanie im wystarczać na urlop. Wtedy również Niemcy przestaną być europejską oazą spokoju i rozsądku.
ikona lupy />
Jens Berger, jeden z pierwszych niemieckich blogerów politycznych. Jest też cenionym publicystą ekonomicznym. W Niemczech ukazała się właśnie jego książka „Stresstest Deutschland. Wie gut sind wir wirklich?” (Niemiecki stress test. Czy naprawdę jesteśmy tacy dobrzy?) / DGP