Najnowsza historia pełna jest przykładów przedkładania interesów nad deklarowane wartości. Dobrym punktem wyjścia jest rok 1953 i obalenie przez Amerykanów i Brytyjczyków Mohammada Mosaddegha. Ówczesny premier Iranu był nadzieją dla regionu. Popełnił jednak błąd, sądząc, że lokalne złoża ropy należą do jego kraju.

Demokracja jest świetna tak długo, jak nie zagraża zachodnim interesom. Wybory są wspaniałe, pod warunkiem że nie wyłonią islamistycznej większości. NATO użyło swojej potęgi militarnej, by obalić Muammara Kaddafiego. Jednak prześladowania szyitów w Bahrajnie nikomu nie przeszkadzają. Arabia Saudyjska to kolejny nietykalny kraj. Większość islamskiego ekstremizmu na Bliskim Wschodzie i poza nim ma swoje korzenie w wahabickim fundamentalizmie. Jednak Rijad jest największym na świecie eksporterem ropy. Przypominam sobie rozmowę z Tonym Blairem podczas fatalnie pomyślanej kampanii bombardowania Bliskiego Wschodu w imię demokracji. Ówczesny premier Wielkiej Brytanii mówił, że marszy ku wolności nie da się zatrzymać. Dlaczego więc właśnie wrócił z misji, której celem jest sprzedaż najnowocześniejszych myśliwców saudyjskiemu reżimowi? Blair ma najwyraźniej krótką pamięć.

Masakra w Syrii stawia przed nami dylemat wykraczający poza cyniczny wybór pomiędzy realizmem a idealizmem. Zachodni liderzy podzielają oburzenie związane z zabijaniem cywilów przez reżim Baszara al-Asada. Jednak sugerowanie, że można go obalić przez interwencję militarną, oznacza porzucenie precyzyjnej analizy na rzecz emocji. Syria to nie Libia. Armia Assada jest wyposażona w nowoczesny rosyjski sprzęt i dysponuje dużymi zasobami broni chemicznej. Podejrzewam, że połączenie szczególnie brutalnej masakry w Houla i rosyjskiej obstrukcji w ONZ skłoni ostatecznie Zachód do dozbrojenia rebeliantów. Nie należy się jednak spodziewać, że doprowadzi to do szczęśliwego zakończenia.

Reklama

W obliczu oskarżeń o podwójne standardy zachodni decydenci wzruszają ramionami i mówią, że świat po prostu taki jest. W przypadku Bahrajnu i Arabii Saudyjskiej będą udawać, że nie słyszą krytyki. Jednak moim zdaniem real politik ma głęboko demoralizujący wpływ na pozycję i znaczenie Zachodu. Podczas zimnej wojny USA i jej sojusznicy mogli się powoływać na konieczność walki z sowieckim reżimem. Mogli na chłodno tak kalkulować, by arabska ulica nie stała się zagrożeniem dla status quo. Telewizja, internet i sieci społecznościowe były jeszcze wtedy pieśnią przyszłości. Dziś Barack Obama, Francois Hollande, David Cameron i inni liderzy zachodniego świata stoją wobec bolesnego paradoksu. Wojny w Iraku i Afganistanie oraz polityczne przebudzenie świata arabskiego w dużej mierze osłabiły ich możliwość wpływania na Bliski Wschód. Jednak telewizyjne transmisje pokazujące skutki krwawych represji wymagają natychmiastowej reakcji. Zachód nie może wygrać. I biorąc pod uwagę fatalny zapis ostatniego półwiecza, nie zasługuje na to.