W tym roku pójdzie do szkół – jak wynika z obliczeń DGP – między 330 a 350 tys. dzieci. Wszystkie siedmiolatki oraz około 20 proc. sześciolatków.

Tymczasem resort edukacji liczył, że w tym roku w szkołach znajdzie się nawet 40 proc. najmłodszych uczniów. A rok później jeszcze więcej, bowiem liczba ta miała sukcesywnie rosnąć. Dzięki temu miało nie dojść do zatoru w kluczowym roku, kiedy rodzice już nie będą mieli wyboru i wszystkie 6-latki będą musiały iść do szkoły. Jednak doświadczenie tego roku pokazuje, że tendencja jest dokładnie odwrotna. Nie tylko nie zwiększa się liczba najmłodszych idących do szkół, ale przeciwnie – liczba ta się zmniejsza.

Dla przykładu w województwie małopolskim rok temu do szkół poszło ponad 18 proc. sześciolatków, w tym roku będzie ich 15 proc. W Krakowie będzie ich o tysiąc mniej niż rok wcześniej. W Warszawie, gdzie w zeszłym roku liczba sześciolatków była bardzo wysoka – aż 45 proc. znajdowało się w pierwszych klasach, w tym roku pójdzie zaledwie co trzeci. W województwie lubuskim rok temu naukę w I klasie podjęło 15 proc. 6-latków, w tym roku zrobi to 11 proc. W efekcie za dwa lata dojdzie do kumulacji dwóch roczników. A szkoły będą musiały sobie z tym poradzić. Gdyby do szczytu doszło w tym roku, jak pierwotnie wynikało z reformy, dzieci byłoby niecałe 600 tys.

Za dwa lata może być około 700 tys., o ile w przyszłym roku rodzice nie zaczną masowo wysyłać 6-letnich dzieci do szkół. Jak przyznają dyrektorzy szkół w większych aglomeracjach, w jednym roczniku może być nawet osiem– dziewięć klas na jednym poziomie. Mogą też być bardzo liczne. – Spodziewamy się, że w roku, kiedy wszyscy obowiązkowo pójdą do szkoły, może być siedem lub więcej pierwszych klas. Obecnie są trzy. To oznacza spore zmiany logistyczne. Nie tylko trzeba będzie znaleźć sale, ale najpewniej nie obędzie się również bez powiększenia świetlic. Zmianom musi ulec także np. sposób wydawania obiadów – mówi Alicja Mól, wicedyrektor szkoły podstawowej w Katowicach. Jeszcze większy kłopot czeka szkoły z zatrudnianiem nauczycieli. Będą ich potrzebowały większą liczbę, ale tylko dla tych uczniów, którzy rozpoczną edukację w 2014 roku. Dyrektorzy i samorządowcy przyznają wprost, że będą zatrudniać, aby potem zwalniać.

Reklama

– Jeżeli trzeba, szkoły będą przyjmować tylko na okres trzech lat, na czas nauczania początkowego – mówi Ewa Samborska, inspektor ds. oświaty z Urzędu Gminy Siedlce. Jednak eksperci zwracają uwagę, że będą to dość niefortunne sytuacje dla nauczycieli, choć także dla gmin, dla których będzie to oznaczać dodatkowe koszty. – To jest efekt błędnego zarządzania oświatą – kwituje Marek Olszewski ze Związku Gmin Wiejskich.