Za naszą wschodnią granicą mamy nie jedną, ale trzy Białorusie. Jedna występuje pod biało-czerwono-białą flagą i Pogonią jako godłem. Nad głowami drugiej powiewa czerwono-zielony sztandar niewiele różniący się od tego z czasów sowieckich. Trzecia, największa, nie ma ani flagi, ani godła. Jedynie hasło: „Zostawcie nas wszyscy w spokoju”. O milczącą większość starają się dwie pozostałe Białorusie. Wszystkie łączy strach przed innymi.
Milcząca Białoruś rośnie dzięki rozczarowaniu. Opozycjoniści tracą sens dalszej walki, która i tak niczego nie zmienia. Stronnicy szefa państwa powoli dostrzegają istotę systemu, co jednak nie zmienia ich wcześniejszej nieufności do opozycji. Ta ma bowiem brzydką tendencję traktowania ich z pogardą, jako ludzi nierozumiejących, o co walczą demokraci. Państwowa propaganda zgrabnie wychwytuje tę arogancję dysydentów, określając ją słowem „świadomyja”, co w ustach Aleksandra Łukaszenki nabiera negatywnej konotacji.
Wewnątrz i tak wyobcowanej grupy zwolenników opozycji szczególnie wyobcowane są jej elity. Wielu przeciwników Łukaszenki oskarża swoich liderów o kunktatorstwo, bezsensowne posyłanie młodych gniewnych na ulice i przedkładanie osobistych ambicji nad dobro narodu. Padają epitety bycia „grantasosami”, czyli zasysaczami europejskich grantów. „Ostatni raz nasza opozycja zjednoczyła się w 1922 r. na wybory do polskiego Sejmu” – napisał na Facebooku jeden z dziennikarzy. Coś w tym jest. Białoruś przed ubiegłotygodniowymi wyborami parlamentarnymi przeżywała jeden z najgorszych okresów represji w dziejach. Mimo to opozycja nie potrafiła się porozumieć nawet co do tego, czy wziąć w udział w głosowaniu, a w trakcie kampanii dochodziło też do rękoczynów między liderami.

Rozmowy na kuchni

Reklama
„Konferencje z udziałem grantasosów, gdy nam w tym czasie krew leci z nosa. Stwarzacie wizerunek bojowników o wolność. Robicie wszystko, by przykryć swoją nieudolność, a w rzeczy samej biegniecie do innej mety. Nie chcecie żyć swobodnie, lecz jeździć na bankiety” – rapował Krou, najbardziej wyrazisty głos niepokornej części młodego pokolenia. Ryzyko, które podejmują zwykli Białorusini, wychodząc na akcje protestu, jest realne. Na Białorusi bywały przypadki zagadkowych śmierci, pokazowe procesy, karne powołania do wojska. Strach powraca cyklicznie.
Gdy rozpędzenie kilkunastotysięcznej manifestacji w noc z 19 na 20 grudnia 2010 r. zakończyło dwuletni okres odwilży, 24-letnia wówczas Julia, aktywistka jednej z organizacji obrony praw człowieka, odprowadzała mnie na miński dworzec kolejowy. Liczba osób w areszcie przekraczała wówczas 500, a milicja organizowała obławy na kolejnych uczestników płoszczy (placu), jak nazywają Białorusini akcje protestu. – Mam wrażenie, jakby wrócił stalinowski 1937 rok. Nikt nie wie, czy tym razem nie zaczną nas zabijać – mówiła z paniką w oczach, odpalając papierosa za papierosem.
KGB może w każdej chwili zlikwidować Wiosnę, jedną z najbardziej znanych białoruskich organizacji obrony praw człowieka. Jej biuro może zostać zapieczętowane, bo jest własnością państwa. Do niedawna rozległe mieszkanie w centrum Mińska należało do szefa Wiosny Alesia Bialackiego, jednak w 2011 r. za rzekome przestępstwa podatkowe (m.in. dzięki pomocy polskiej prokuratury) skazano go na 4,5 roku więzienia z konfiskatą majątku. Równie dobrze jednak Wiosna może działać w (nie) swoim biurze przez całe lata. Takich wiszących nad głową toporów jest całe mnóstwo. Za przynależność do niezarejestrowanej organizacji można pójść do łagru na dwa lata, a udzielenie informacji zagranicznym mediom w pewnych warunkach może zostać potraktowane jak zdrada stanu, za którą kodeks przewiduje nawet 15 lat. Przepisy pozostają martwe, ale w każdej chwili mogą zostać odkurzone. To też nic nowego – Mińsk wykorzystuje modus operandi z czasów sowieckich.
Strach na jednych działa mobilizująco, inni wolą unikać ryzyka. W 2010 r. Ryhor rzucił pracę dla jednej z reżimowych telewizji. Nie oblewał na co dzień błotem opozycji ani Zachodu, zajmował się gospodarką. Początkowo szukał pracy w zawodzie. Biełsat, telewizję nadającą z Polski, skreślił od razu. – Daj spokój, nie chcę, żeby mnie i moim rodzicom milicja przeszukiwała mieszkania – machał ręką. Mimo to próbował jednak załatwić sobie legitymację Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, niezależnej organizacji działającej równolegle do rządowego odpowiednika. Bezskutecznie. Od jednego z oficjeli usłyszał, że ma kiepską przeszłość.
Nieufność jest uzasadniona, ponieważ – jak w każdym systemie – uszami i oczami reżimu są kagebiści, których władze starają się umieścić w każdej możliwej instytucji. Ryhor, z czasów pracy dla reżimowej telewizji, z trudem ukrywa śmiech, gdy opowiada o agentach lokowanych w stacji. – Łatwo ich było rozpoznać, bo mówią żargonem. Największą furorę w redakcji zrobił „dziennikarz”, który przyszedł do naszego działu, przywitał się z kolegami, a na pytanie, gdzie pracował dotychczas, odpowiedział, że 10 lat służył w milicji – śmieje się były reporter.
Przeciętni Białorusini, niezaangażowani po żadnej stronie, boją się tak samo jak opozycja. Rozmowy na trudne tematy prowadzi się – jak w czasach sowieckich – „na kuchni”. Ryhor wspomina scenę z niedawnych dożynek, które relacjonował, pracując w telewizji. Dożynki to centralne święto reżimu, w tym roku wydano na nie równowartość ponad 100 mln dol. Władze wybierają na ten cel miasteczko, które jest gruntownie modernizowane. Buduje się kina i przychodnie, kładzie asfalt, odnawia elewacje. – Weszliśmy do baru. Telewizor włączony na powtarzaną po raz enty mowę Łukaszenki. W barze sześć osób: trzech milicjantów i trzy dziewczyny w strojach ludowych. Wszyscy wpatrzeni w ekran, każdy bał się spojrzeć na współoglądającego, okazać znudzenie czy irytację – relacjonuje.
Przy okazji każdych wyborów ludzie są zapędzani do oddania głosu przed terminem. To wtedy najłatwiej sfałszować wybory, tak aby w dniu wyborczym móc zachowywać pozory. I tak do urn przed wyborczą niedzielą pędzi się studentów, żołnierzy czy budżetówkę. – Z uczelni wyrzucają raczej tylko aktywnych opozycjonistów, a nie za to, że ktoś nie zagłosował w wyborach, kiedy trzeba. A mimo to studenci sporą grupą chodzą na wybory przedterminowo – mówi Michaś Janczuk, kierujący mińskim biurem Biełsatu. Telewizja nie ma takich problemów jak Wiosna. Mieszkanie, w którym półformalnie urzędują jej dziennikarze, należy do Białorusina żyjącego na stałe w USA. KGB nie ma jak na niego wpłynąć.
Tymczasem wymagania stają się coraz bardziej absurdalne. W tegorocznych wyborach mundurowym nakazano, by tym razem nie tylko sami zagłosowali przedterminowo, lecz przyprowadzili do komisji żony. Władza musi coraz bardziej się starać, by podpompować frekwencję.
Kij staje się bardziej realny dopiero, gdy ktoś zaangażuje się w antyrządową działalność. Na Białorusi panuje system kontraktowy. Nie ma długoterminowych umów o pracę, a pracownicy podpisują umowy na rok do trzech lat. – Nawet prywatne firmy reagują na sugestie KGB typu „ten pracownik chyba nie jest wam potrzebny” – mówi Michaś Janczuk.
Jest jednak także marchewka. – Władza Łukaszenki opiera się na kontrakcie społecznym. Władza kupuje sobie spokój w zamian za pełne zatrudnienie, dopłaty do czynszów, bezpłatną służbę zdrowia i edukację, bezpieczne i czyste ulice – tłumaczy DGP Piotar Marcau z Białoruskiego Instytutu Studiów Strategicznych. W istocie wszystko, co należy do państwa, jest dotowane. Bilet na mińskie metro kosztuje 1500 rubli (55 groszy). Dzięki temu, choć nominalnie pensje pozostają niskie (w sierpniu średnio wynosiły 4,1 mln rubli, czyli 1550 zł), to realnie ich siła nabywcza daje Białorusinom pozycję między obywatelami UE z Bułgarii i Rumunii. Do 500 dol., których obietnicą Łukaszenka kupuje sobie poparcie, brakuje już niewiele. Mińszczanie nazywają wierzących w sztuczne pompowanie pensji Adwentystami Dolara Pięćsetnego.
Z kolei prezydencką gazetę „SB. Biełaruś Siegodnia” sprzedaje się po 900 rubli (35 groszy), choć i tak coraz częściej budzi ona u ludzi wesołość i mało kto kupuje ją z własnej woli. Propaganda z roku na rok staje się coraz głupsza. W dniu wyborów telewizja zapowiadała materiał śledczy białoruskich dziennikarzy o skandalicznym obrazie wyborów: zmuszaniu ludzi do przedterminowego głosowania, wielokrotnym oddawaniu głosu przez „zaufanych” wyborców. Na Białorusi? Nie – chodziło o USA.
Z kolei pełne zatrudnienie, o którym mówi Marcau, jest w dużej mierze fikcyjne, jak w czasie PRL. Wystarczy wejść do pierwszego lepszego sklepu spożywczego: jedna pani za ladą podaje nabiał, inna wędlinę, jeszcze inna alkohole, a u czwartej się płaci. Minus jest taki, że na wiele stanowisk brakuje rąk do pracy – choćby na rozbudowie drugiej i budowie trzeciej linii metra w Mińsku. Z drugiej strony jednak taki system sprawia, że każdego można wyrzucić bez straty dla zakładu pracy, co jest dodatkową motywacją, by się nie wychylać. Z trzeciej wreszcie – zachęca ludzi do pozostania wiernymi władzy, tworząc często sztuczny popyt na ich usługi. Jak to działa? Dobrym przykładem są właśnie rządowe media.

Najważniejsza stabilność

Taciana jest listonoszem na obrzeżach Mińska. Jej poczta co miesiąc dostaje z wydziału edukacji plan prenumeraty. Musi więc zebrać od mieszkańców swojego rewiru określoną liczbę zamówień nie tylko na dzienniki, lecz także prasę branżową wydawaną przez poszczególne ministerstwa. Jest więc „Nastaunickaja Hazieta” dla nauczycieli, „Miedicynskij Wiestnik” dla lekarzy itd. Jeśli ktoś ma w szkole dwoje dzieci, często musi zaprenumerować dwa egzemplarze konkretnego pisma dla uczniów. Za większość z nich ludzie nie płacą ani grosza. Nauczyciele mają na prenumeratę „NH” dodatek do pensji, półfikcyjny, bo potrącany z góry przez pracodawcę. Dostają więc gazetę, która zazwyczaj od razu trafia do kosza. Jest nudna.
– Wielokrotnie pytałam ich, czy nie próbowali po prostu zrezygnować z tej niepotrzebnej prenumeraty. Nikt nie próbował. „Wie pani, takie życie” – słyszałam w odpowiedzi – mówi Taciana. Ona sama także się obawia. Choć w rozmowie ze mną (prowadzonej, a jakże, „na kuchni”) nie ukrywa negatywnego stosunku do władzy, o prezydencie mówi tylko per „pan Łukaszenka”, ściszając głos i opuszczając wzrok. To częsta postawa. W ubiegłym roku kryzys gospodarczy doprowadził do milczących protestów, których uczestnicy swój sprzeciw wyrażali klaskaniem. W lipcu umówili się, że wyklaszczą Łukaszenkę podczas defilady z okazji dnia niepodległości. Gdy prezydent wyszedł na mównicę, nie zaklaskał prawie nikt.
Oportunistów zresztą także nie brakuje. Specjalnie dla nich istnieje Białoruski Republikański Związek Młodzieży (BRSM), łukaszenkowska wersja Komsomołu. Kto ma w CV działalność w BRSM, trafia do prezydenckiej rezerwy kadrowej. Może więc liczyć na dojście do karuzeli rządowych stanowisk. Dla nich głównym koszmarem jest koniec status quo. Dlatego hasłem kluczem w propagandzie jest słowo „stabilność”. – Owszem, musimy zmodyfikować nasz model ekonomiczny, ale w taki sposób, by nie utracić kraju, jak to się mówi w kręgach rządowych – mówi DGP Wadzim Hihin, jeden z głównych ideologów obozu władzy.
Czego się boją, skoro ludzie są apatyczni? Kropli, która przepełni czarę i sprawi, że ludzie przestaną się bać. Michaś Janczuk wspomina historię z czasów sowieckich. W wieku 14 lat uczniowie otrzymywali legitymacje Komsomołu. Tak też zrobiło czterech pierwszych 14-latków z jego klasy. Michaś odmówił. On i jego ojciec byli wzywani na rozmowy wychowawcze, także w miejscu pracy ojca, ale w gruncie rzeczy nic konkretnego się nie stało. Od tej pory żaden klasowy kolega do Komsomołu już nie wstąpił. Dzisiaj słowo „stabilność” jest więc odmieniane przez media na milion sposobów. Dzięki takiej postawie wielu urzędników czy dziennikarzy pozostaje wiernych Łukaszence, bo może liczyć na przyzwoite pensje i oddzielną kolejkę do pozyskania mieszkania spółdzielczego.
Wystarczy tylko posiąść umiejętność dwójmyślenia. Z tym na Białorusi problemów nie ma. W dużych miastach roi się od sklepów znanych zachodnich marek, które stoją na ulicach nazwanych od imienia komunistycznych proroków. Grodzieńska siedziba Związku Polaków na Białorusi mieści się na rogu 17 Września i Dzierżyńskiego. Z dworca w Mińsku można pójść ulicą Kirowa, skręcić w Komsomolską, po czym ulicami Marksa oraz Engelsa dojść do Uljanowskiej. Uljanowska z kolei krzyżuje się właśnie z ul. Lenina. – Nazywamy to miejsce skrzyżowaniem rozdwojenia jaźni – śmieje się jeden z moich rozmówców.