Pamiętam, że w 1999 r., kiedy uruchamiano OFE, trwały też prace nad systemem wypłat. Wtedy były inne, pilniejsze sprawy. I – jak widać – od tamtego czasu nic się nie zmieniło.
To wymówka urzędników, bo problem z emeryturami z II filaru tkwi gdzie indziej. Otóż fundusze emerytalne działają według zasady – tyle dostaniesz, ile zarobisz. Tymczasem planowany system wypłat – i to od dawna – jest tej zasady zaprzeczeniem. Według wstępnych, choć liczących kilkanaście lat koncepcji przy wypłacie każdy ma coś dostać. I nieważne, czy naprawdę na to zapracował, a właściwie – czy cokolwiek odłożył w OFE.
Aby móc zbudować system wypłat, w którym każdy coś tam dostaje, trzeba odebrać część pieniędzy tym, którzy je mają na rachunkach w funduszach emerytalnych. Dlatego urzędnicy wykluczają możliwość dziedziczenia środków po przejściu na emeryturę. Ale to ciągle za mało. Konieczne będzie zaniżanie świadczeń dla tych, którzy pieniądze na OFE mają.
Nic dziwnego, że jak do tej pory żaden rząd nie odważył się powiedzieć Polakom, że szumne zapowiedzi z reformy emerytalnej to lipa i że świadczenia będą mniej więcej takie jak w starym ZUS – każdemu coś tam skapnie. Tylko że o ile obecnie emeryci dostają świadczenia wysokie w stosunku do ostatniej pensji czy średniej krajowej, ci nowi otrzymają niewiele więcej niż socjalną zapomogę.
Reklama